
Żyć nie umierać na Dominice
„Dominika to imię urocze. Jednak w geografii częsta mylona jest z Dominikaną. Tak, jak Haiti mylone jest z Tahiti a Gwinea z Papuą Nową Gwineą. Dominika mówi po angielsku, Dominikana po hiszpańsku, jedna leży na Dużych Antylach, druga na Małych. Dwie różne bajki, różne wiatry historii, lecz ignorancji to nie przeszkadza.” Marcin Wesoły specjalnie dla nas pisze o swojej ukochanej. Czytajmy jednym tchem. Syćmy wzrok i zmysły! Dominika porywa.
Pierwszą pieczątkę w nowiuśkim paszporcie wbito mi z hukiem w kraju wciśniętym między Gwadelupę a Martynikę – w Dominice. Zrobił to urzędnik w porcie promowym, w Roseau. Zapytał, where are you from, człowieku. To mu powiedziałem. Nie zrozumiał, zmarszczył czoło. To mu wyrysowałem mapę w powietrzu. Tu jest jakby Russia, tu Germany, a tu pośrodku, Poland. Nie pokojarzył, zaciekawienie stracił, ziewnął. A ja się uparłem. Z Polski jestem sir, z Europy, mogłem dorzucić, że zza wielkiej wody! Europe? Oh, Europe! I tu jegomość wreszcie wyszczerzył zęby w uśmiechu. Były białe, jak kokos od środka. Welcome to Dominica, usłyszałem!
Dominika to imię urocze
Chenney zawiózł mnie do hotelu, takiego bardziej na odludziu, który od lat prowadzi jego dziarska babcia. Mówił, że Dominika jest bezpieczna, bo ten babciny hotel tylko raz próbowano okraść. Nie potrzebowałem noclegu. W Roseau mieszkałem przy Federation Drive. Pamięć pracuje. Niektóre „drive” kryją w sobie tajemnicę, jakieś fatum. Przy Cielo Drive grasował Charles Manson, czego mu nie zapomni Polański. Przy Mulholland Drive rozwijał swą kryminalną intrygę David Lynch. U mnie pozostał spokój, nie licząc aktywności małych krwiopijców. Byłem szczęśliwy. W ogrodzie miałem mango na drzewie, bugenwillę na płocie, w laptopie wifi, w toalecie pięć rolek papieru. Chenney chciał mi pokazać, jakie widoki z balkonu czekają niektórych hotelowych gości, szczęściarzy, którzy więcej zapłacili. Kiedy przejdą chmury będą mogli napatrzeć się na Morne Trois Pitons, czyli na flagową górę Dominiki, posępną górę trzech szczytów.
Kolumb odkrył Dominikę w niedzielę rano, 3 listopada roku Pańskiego 1493, w czasie drugiej wyprawy w rewiry karaibskie i niezbyt się siląc, nadał wyspie miano, nie inaczej – „Niedziela”. Dominika to imię urocze. Jednak w geografii częsta mylona jest z Dominikaną. Tak, jak Haiti mylone jest z Tahiti a Gwinea z Papuą Nową Gwineą. Dominika mówi po angielsku, Dominikana po hiszpańsku, jedna leży na Dużych Antylach, druga na Małych. Dwie różne bajki, różne wiatry historii, lecz ignorancji to nie przeszkadza.
Inna sprawa, w Dominice słychać tu i ówdzie język imigrantów z Dominikany, przywieźli swoją muzykę, te rzewne bachaty, piją własne piwo „Presidente”, zamiast lokalnego „Kubuli” i widać, jak się obłapiają po werandach. Żyje tam również liczna diaspora Chińczyków, kręcą interesy, jak wszędzie. Chińscy budowlańcy postawili stadion narodowy Windsor Park, gdzie chodzi się oglądać krykieta, piłkę nożną albo wybory miss. Przybytek ten widać najlepiej ze wzgórza Morne Bruce. Przy wchodzeniu mija się wielkie bambusowe chaszcze i płoszy gekony. Oczywiście tam, gdzie Chińczycy, tam ich kuchnia. Otwierają knajpy, kiedy wszystko wokół jest totalnie closed, np. w niedzielę. Wtedy dzień święty jedzie się święcić na plażę Mero Beach, po kościele, rzecz jasna. A turysta chodzi głodny, do czasu, aż poczuje typowe wyziewy rodem z woka. Nie ma chyba na świecie chińskiego menu po angielsku bez różnych zabawnych byków. Z marszu wziąłem „Singepore Noodles”, czyli po prostu kluchy z „Singepuru”, ha, moje „ulubiene”.
Tropik pełnokrwisty
Dominika daje przykład, jak powinien wyglądać prosty, nieinwazyjny marketing. Ponoć, gdyby Odkrywca Nowego Świata Kolumb trafił znowu jakimś cudem na Karaiby, to właśnie tę wyspę, jako jedyną rozpoznałby obecnie bez trudu. Tak powiadają. Działa na wyobraźnię, czyż nie?
Na punkcie przyrody można tam oszaleć. Pewnie Kolumbowi i jego ekipie szczęki pospadały na ciżmy. Wyspa wybija się pod niebo, jak szalona, jest górzysta, pofałdowana, niczym ciasto karpatka i niemal wszędzie zielona, bujna, jakby nadal dziewicza, choć na pewno nie w stanie bezgrzesznym! Dawniej zwano ją Waitukubuli, co ponoć znaczy „wysokie jest jej ciało”. Doprawdy wabi `nieucywilizowaniem`, to jakby tropik pełnokrwisty, nie zamieniony w wyspiarki resort, gdzie pachnący olejkami kolektyw uprawia salsę w brodziku.
Dominika to Karaiby bosko nieuporządkowane, można zaryzykować twierdzenie, że to wciąż Karaiby totalne. Do tego inne. Nie ma tam typowych, folderowych plaż, jak np. na Antigui, na Gwadelupie, nie ma lazurowego kisielu wylewającego się na piasek koloru kukurydzianej mąki. Być może to jest zbawieniem tego miejsca. Jeśli komuś marzy się szukanie czegoś w miarę nietkniętego, niech postawi stopę na Dominice, niech wyryczy tam swoje „Born to be wild”. Po prostu nie sposób nie zakochać się w kraju, którego flagę narodową opanowała papuga, w dodatku zwana cesarską, a logo banku narodowego przejęła żaba, w dodatku zwana „górskim kurczakiem”. Poza tym, gmach tamtejszego parlamentu wymalowano na różowo i zamknięto na cztery spusty. Słońce skutecznie ogrywa politykę. A stolica Dominiki, Roseau jest tak mała, że jak się człowiek dobrze ustawi to z jednego jej końca zobaczy drugi. Do Roseau idealnie pasuje fraza „znać miejsce na wylot”. Miasto znika w mgnieniu oka. Za mostem, na północy, jest już Goodwill, a kawałek za ambasadą Wenezueli, na południu jest już Newtown. Właśnie opuściłeś stolicę kraju, pieszo, bez większego wysiłku. Roseau to bardziej nieskończone przedmieście, do tego żywotne, kolorowe i zwykle przyjazne. To rozgrzany za dnia, wibrujący ul.
Ja odkryłem Dominikę dzień po Kolumbie, w poniedziałek. Pierwsze” wschodnio-karaibskie dolary” (co za piękna waluta!) wydałem na lokalną gazetę The Chronicle, czyli Kronikę. Sądziłem, że kupuję świeży dziennik, z którym rozpocznę tydzień. Nic podobnego. Wyszło, że dziennikiem na Dominice, jest… tygodnik i w dodatku nie wychodzi w poniedziałek, tylko w piątek. Czyli każdy, kto chciał go przeczytać, to pewnie już to zrobił przez weekend. Zapach świeżości uleciał. Byłem spóźniony o kilka dni. Ludzie zdążyli się dowiedzieć wszystkiego przede mną. Nie szkodzi. W The Chronicle, tak czy inaczej, mamy przegląd lokalnych ciekawostek, nieraz kuriozów, mamy Dominikę w miniaturze, całość jest pisana miejscowym dialektem angielskiego, dosyć barwnym.
Sadzenie „trawy” między maniokiem jest słabo dopuszczalne
Oto pewien obywatel Dominiki z Yam Piece, czyli powiedzmy z naszego Pochrzynowa, hodował we własnym ogródku marihuanę. Było tego dokładnie dwa krzaki. Oddział antynarkotykowy najechał chatę obywatela. Chcieli wywęszyć, czy ten nie rozprowadza swoich plonów szerzej, czy nie jest dilerem. Nie rozprowadzał, nie był. Ale pod sąd tak czy owak trafił, bo sadzenie „trawy” między maniokiem jest słabo dopuszczalne. Obywatel się bronił. Wyklarował, że hoduje zioło tylko dla siebie, że jest od palenia uzależniony. Ponadto dodał że nie jest jego winą to, iż popadł w nałóg! Sąd wysłuchał obywatela i poinstruował, iż kultywowanie marychy, posiadanie jej oraz, rzecz jasna, używanie jest nielegalne, bez względu na to co się uważa w innych tzw. postępowych krajach. Ponieważ ilość zioła na dwóch wspomnianych krzakach nie przerażała, sąd darował obywatelowi jakąkolwiek karę i puścił go wolno. Dał mu jedynie pouczenie, aby ten przestał kurzyć skręty i zaczął się o siebie troszczyć.
Chciałoby się rzec, żyć nie umierać na Dominice!
Na czym mogłaby taka troska polegać zrozumiemy, poznając historię staruszki z wioski Cray Fish River, czyli z takiego naszego „Rakowa Rzecznego” w północno-wschodniej Dominice. Przyszło jej gładko celebrować wiek sto lat! Staruszka rezyduje na tzw. Terytorium Karaibów. Żyją tam do dziś potomkowie pewnych Indian, którzy za konkwisty mieli notorycznie złą prasę, o czym wiemy z notatek Kolumba. Chodziło o ich, prawda to czy nie, kontrowersyjne zwyczaje żywieniowe. Ponoć jedli ludzi. Stąd Karaibowie miało się równać – kanibale. Dzisiaj bać się ich nie warto. To są ludzie do rany przyłóż. Wyplatają koszyki, tworzą rękodzieło, uprawiają maniok, kokosy, pokazują obcym takie landszafty, że kręci się od nich w głowie. Zdarza się tubylcom przyćpać. Jeden z nich na haju próbował opylić mi kozią skórę. Taka chyba najlepsza na bęben. Udało mi się jakoś z tego wywinąć. Dieta dzisiejszych Karaibów, ludzi zwanych także Kalinago składa się z raków, kakao, placków maniokowych oraz lokalnego szpinaku, zwanego callaloo. Podobnie żywi się wspomniana, stuletnia starowinka. Dotąd bez cukrzycy, bez nadciśnienia, z dość charakterystyczną indiańską buziulką pomarszczoną, jak skórka przejrzałej passiflory. Zdrowotny wikt szykuje sobie samodzielnie! Co więcej, jest matką dwanaściorga dzieci, babką dziewiętnaściorga wnucząt i prababką czterdzieściorga jeden prawnucząt.
Chciałoby się rzec, żyć nie umierać na Dominice!