Zakochana w Malediwach Biuro podróży Goforworld by Kuźniar

Zakochana w Malediwach

Kolejna bohaterka naszej akcji rzuciła swój świat, aby opanować piękne, gorące Malediwy. Dzisiaj walczy z chorobą, ale cieszy się, że podjęła taką decyzję, bo właśnie ten piękny zakątek daje jej wiele siły i radości. Zobaczcie sami, jak można przekuć marzenie w realne życie.

W Malediwach zakochałam się dopiero za drugim razem, teraz już wiem czemu. Przy pierwszym w zasadzie lekko „obwąchałam” temat, dziś czuję, że oddycham tam pełną piersią.
Pierwszy raz – trafiłam na Malediwy przez przypadek. Wyglądało to tak: styczeń 2014, po ciężkim roku zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Moja poranna, rutynowa przeprawa przez portale podróżniczo-turystyczne i strony linii lotniczych w poszukiwaniu okazji do wyrwania się. I nagle – opcja, której nie brałam wcześniej pod uwagę: MALEDIWY (zwłaszcza, że były tam wcześniej moje dwie, nurkujące przyjaciółki i podpowiedziały że jeśli nie nurkuję, to się raczej wynudzę).

Wakacje za dumne 1123 zł/osoby za osobę, przelot w obie strony. Lot sam w sobie: tani, niezbyt skomplikowany, dwie krótkie przesiadki w Londynie i Colombo. Postanowiłam lecieć i w ramach podwyższenia ryzyka – zabrać ze sobą moją 70-letnią mamę, która z reguły wypowiada się wiekiem, chorobą, złym znoszeniem lotów. – Dziś juz wiem, ze to guzik prawda, matka chce po prostu zawsze zaoszczędzić Twoje pieniądze.

Rzeczywiście, jako nienurkujuąca, wyjechałam z Maldediwów absolutnie przekonana zarówno o rajskości tego miejsca, jak i braku konieczności powrotu tu. Świata tyle przede mną, mama zachwycona, wszystko `cacy` – po co znowu Malediwy…?

Losu nie przewidzisz…

Potem niestety coraz trudniej znosiłam pracę i wiem, moja w tym wina, że nagle zaczęłam dostrzegać prawdę… To wszystko, co nas tu, w tym mieście/cywilizacji tak uciska nie jest nic warte. Zobaczyłam, że nie muszę mieć stanu przedzawałowego, bo ktoś w drukarni źle coś złożył… Więcej niż nie muszę – ja już nie potrafię. A wokół szał… czułam sie okropnie niepotrzebna i wtedy nastąpił kolejny zwrot, rutynowe badania – wynik: guzy na wątrobie, przerzuty, rak… Wtedy podjęłam ostateczną decyzję o odejściu z firmy i leczeniu.

Malediwy po raz drugi…

Przyjaciółka kupiła bilety. Na Malediwy. Dla siebie i… dla mnie też. Kazała mi się nie martwić o nic i zobaczyć, co będzie.

Witajcie, Malediwy!

I zobaczyłam zupełnie inne Malediwy. Okazalo sie ze Iwona już od 2 lat spotyka się z miejscowym chłopakiem, który dokładnie wie co i w której na tej i w przybrzeżnych wyspach słychać.

Dzięki niemu przeżyłam jedno z największych moich życiowych wzruszeń. Wracaliśmy z jednej z wysp, i nagle wzdłuż naszej łodzi zaczęły płynąć delfiny. Widziałam, jak szaleją, „gadają”, tuż obok mnie, na wyciągnięcie ręki. Wrażenie nie do opisania!

Nagle poczułam się nieco rozdartra – takie streeo – prawy kanał (rozlicz telefon, zapłać za siebie ZUS, odłączamy Ci Internet, odeszłaś, to już się nie lubimy) i kanał lewy (ten od serca). Tuż po powrocie poczułam, że jestem gotowa, aby tam wrócić, zainwestować część sprzedanych udziałów spółki i spróbować żyć w jednym z niewielu jeszcze miejsc, gdzie ludzie tylko się uśmiechają, a cała wieś ogląda u jednego sąsiada wieczorem TV…

Obecnie czekam na kolejną operację. Na szczęście mój pan profesor uświadomił mojemu otoczeniu, że rak naprawdę nie wybiera i ze nawet ludzie na Malediwach chorują i biorą tam chemię. Bilet mam kupiony. Otwieram tam interes i będę tam mieszkała przez kilka miesięcy w roku. Może macie ochotę mnie odwiedzić…?

Autor: Katarzyna Kubicka