
Techno i sztuka
Moja przygoda z Berlinem wcale nie zaczęła się w pojedynkę. Do pierwszego wyjazdu namówiła mnie przyjaciółka, Marta Cieślikowska. Kusiła mnie, namawiała, zachwalała. Peanom nie było końca. Obiecywała, że nie będę tego żałował. I nie żałuję. Ona raczej też nie żałuje, że mnie tam zabrała. Więc skoro oboje nie żałujemy – wyjazd okazał się sukcesem. Zgraliśmy się idealnie! Mieliśmy chęci i energię, by spenetrować miasto, poznać nowych ludzi, imprezować do białego rana, błądzić tam, gdzie nie powinniśmy. Chcieliśmy skorzystać z tego, co mógł dać nam Berlin. I co dał, bo nie zawiedliśmy się.
Berlin jest przede wszystkim miastem dla ludzi, a oni szanują to, co ono im daje. Można bez problemu pić alkohol spacerując po mieście – nie ma znaczenia, jak jesteś ubrany, jakie masz włosy, kogo trzymasz za rękę… Ważne, żebyś cieszył się, że tam jesteś. Ale to pociąga za sobą pewne zobowiązania. Kładzie duży nacisk na działania proekologiczne. Na przykład, w parkach, na skwerach i ulicach mijamy przystosowane pojemniki, w których odkładamy butelki po wypitych trunkach, które idą do recyklingu. Wokół żadnych śmieci. Jest po prostu czysto. Parki nie są po to, aby je omijać, tylko z nich korzystać. Możesz spokojnie rozłożyć kocyk i spędzić miło niedzielne (ale nie tylko) popołudnie. Korzystasz z całego pakietu możliwości, jakie daje to miasto. Dookoła – dużo pysznego i taniego jedzenia z różnych stron świata. Bo Berlin to nie tylko miasto dla ludzi, ale to miasto ludzi, którzy je tworzą. Spotykają się oni w knajpkach, kafejkach, pubach, barach, klubach itd. A jest ich mnóstwo! Do wyboru, do koloru! I są wszędzie! Nieraz w najdziwniejszych miejscach. Zdarzyło się nam wchodzić do klubu przez… toaletę innego klubu.
Berlin to niezachwiana stolica techno, którego ambasadą jest Berghain. Do opuszczonego gmaszyska trzeba stać w kolejce godziny. Ale gdy już znajdziesz się w środku, wiesz, że było warto! W międzyczasie poznajesz nowych ludzi… Ta kolejka to swoista forma before’a. Jednak samo stanie w kolejce nie jest wystarczające, by zostać wpuszczonym! Należy spełnić szereg wymogów, by wejść do królestwa muzyki elektronicznej, którego strzeże słynny Sven Marquardt. I nie chodzi tu o markowe ciuchy, iPhone’y czy portfel wypchany eurasami.
Pierwszym miejscem, od którego zawsze zaczynamy naszą przygodę w Berlinie jest słynny pub Roses na Kreuzbergu. Mała klita, wszystko w różowym futrze, na ścianach ikony Matki Boskiej, w tle leci ABBA, geje popijają piwo i 'vodka mate’. Ciasno tam jak jasna cholera! Ale dzięki temu poznajesz nowych ludzi. Wtedy też zrozumieliśmy, że o to tu chodzi. Jest trochę inaczej niż w Polsce… Ciekawiej. Ludzie są bardziej otwarci, chętni do nawiązywania nowych znajomości, plotkowania i wymieniania informacji, pomagania w szukaniu noclegu (czasem oferowaniu tegoż) czy też drogi do kolejnego klubu. Nigdy w żadnym z tych miejsc – a byliśmy w wielu – nie czuliśmy zagrożenia czy niepewności. Wszyscy chcą przede wszystkim dobrze się bawić. I nie szukają zaczepek. No chyba że takich na jedną noc.
Berlin za dnia jest idealnym miastem do włóczenia się i zabawy w hipstera-prekariusza choć na jeden dzień. Można znaleźć wiele pięknych murali, kamienic, squatów, a nawet tętniący życiem tabor cygański w centrum miasta. Pełno jest też malowniczych kafejek i nieszablonowych kawiarenek z wnętrzami często opartymi na stylistyce kinfolk i nie tylko. Powstała nawet książka, w której są zdjęcia samych takich lokali! Badeschiff Pool jest przykładem takiego lokalu. Położona tuż nad Sprewą, na powierzchni której utworzony jest basen. Miejsce tętniące życiem latem. Przyjemna opcja – kąpać się i pić w letnią noc drinka w basenie z widokiem na rzekę, miasto i wieżę na Alexanderplatz. Żyć nie umierać. Ale ta ekscentryczność, ta feeria pomysłowości, fantazji i oryginalności jest widoczna co krok. Dla przykładu: ulubiliśmy sobie hotel Michelberger, w którym można wynająć apartament dla kilku osób. Niby nic nadzwyczajnego, ale możesz wziąć pokój cały w złocie albo w którym mieszczą się głównie hamaki. Obok hotelu jest też super bar, Honolulu, który przyciąga ludzi swoim oryginalnym wyglądem. Jest to sedno architektonicznej hipsteriady połączone z udanym biznesem! Must see w Berlinie.
Berlin to też miasto kontrastów. Z jednej strony możesz pójść na imprezę techno do Berghain, z której wyjdziesz po dwóch dniach (o ile) i pójdziesz na hipsterską kawę do The Barn. Będziesz chodził po licznych galeriach sztuki i poznawał ludzi w podziemnych klubach. A z drugiej strony, możesz spacerować po designerskich showroomach w Bikini Berlin i stać w kolejce wśród blogerek modowych do cieszącego się popularnością Monkey Bar, który mieści się na dachu hotelu. Co dzielnica to inne obyczaje. A my zawsze szukamy miejsc, o których ktoś kiedyś gdzieś usłyszał. I tak włamaliśmy się do Spreeparku. Jest to opuszczony park rozrywki, w którym znaleźliśmy zmurszałą księgę pamiątkową, do której wciąż wpisują się ludzie, którzy – tak jak my – tam się dostają. Innym razem wdrapaliśmy się na diabelską górę, czyli Teufelsberg, gdzie na szczycie znajduje się opuszczona baza szpiegowska. Niestety, z czasem miejsce to stało się tak popularne, że zrobiono z niego atrakcję turystyczną i wprowadzono bilety dla zwiedzających.
Berlin, pomimo że ma charakter imprezowego miasta, wcale takim być nie musi. Ma w sobie pewną energię, która potrafi wzbudzić w tobie poczucie nostalgii i melancholii. Jeżeli masz potrzebę “zniknąć” na pewien czas, wtopić się tłum siedząc w kawiarni i słuchając (jakże seksownego) niemieckiego gaworzenia to jest to idealne miejsce. Co roku w okolicach września i października dopada nas to samo uczucie… Trzeba jechać!
Tekst: Krystian Lipiec
Edycja tekstu: Alan Rynkiewicz