
Szpilki w plecaku
Pełna pasji i radości życia. Słychać to nawet w jej głosie, kiedy dzwoni i opowiada o sobie, jako o przewodniczce. Kto by przypuszczał, że cykl Szklarskiego o przygodach Tomka tak bardzo ją zainspiruje! Oto początek historii Ewy Chojnowskiej, autorki bloga „Szpilki w plecaku”, podróżniczki i modelki.
GFW: Pokochałaś Czarny Kontynent? Czujesz się tam jak w domu? Tanzania, Kenia, Madagaskar. Dla wielu to zabrzmi jak egzotyka?
Ewa Chojnowska: Moja przygoda z Afryką zaczęła się dość zabawnie, bo przez pewną niewiedzę [śmiech]. W podstawówce przeczytałam ?Tomka w krainie kangurów? Szklarskiego. Pobiegłam do taty, z którym zawsze oglądałam w weekendy programy przyrodnicze i powiedziałam, że chce tam pojechać! Żartując, stwierdził, że tam zjadają ludzi. Dał mi wtedy kolejną część tomkowych przygód – ?Tomek na Czarnym Lądzie? – i tak miłość z Australii przelała się ze zdwojoną siłą na Afrykę.
Przez wiele lat sympatia do tego kontynentu kiełkowała, a ja starałam się ją pielęgnować. W końcu pod koniec 2009 roku pojechałam do Afryki Równikowej spełnić swoje marzenie. Wtedy zrozumiałam o czym mówi jedno z lokalnych powiedzeń: ?Można wyjechać z Afryki, ale nie da się wyrzucić Afryki z serca człowieka?. Tak się zdarzyło, że miałam i mam okazję do niej często wracać z moimi turystami i rzeczywiście czuję się tam jak w domu.
Na pewno jest to egzotyka. Wystarczy wyjść z samolotu i poczuć zapach gorącego powietrza, którego nie da się do niczego porównać. Dla mnie jest jak afrodyzjak. Różnorodność kulturowa w przypadku Afryki to ogromna zaleta i jedna z wielu rzeczy, która do niej przyciąga. Inne stroje, przeciekawe obyczaje, język, a właściwie języki, to właśnie AFRYKA! Dla wielu Czarny Kontynent to poligon wojskowy. A jest wręcz przeciwnie, ludzie są przyjacielscy, zadowoleni i uśmiechnięci niezależnie od swojej sytuacji materialnej. Tego możemy się od nich uczyć. Dla każdego, kto przyjedzie do Afryki pierwszy raz wielkim wyzwaniem staje się zmierzenie z szeroko pojętym czasem. Tam ludzie się nie śpieszą, my mamy zegarki – a oni czas. Wejście w taki rytm czasem zajmuje kilka dni, a powrót do rozpędzonej zachodniej rzeczywistości zazwyczaj jest bolesny.
I oczywiście bezkresna przyroda: sawanny po horyzont pełne zwierząt podczas wielkiej wędrówki czy lasy równikowe tak gęste, że żeby przebić się przez nie w poszukiwaniu goryli górskich trzeba przecinać kłącza i krzaki maczetą. To przygody, na które czeka każdy bez wyjątku
GFW: Piszesz u siebie, że nawet w podróży nie zapominasz o tym, że jesteś kobietą. To niesamowite. Większość podróżniczek z radością wyrzuca tusz do rzęs i sukienki!
Ewa Chojnowska: Wiele lat pracy w modelingu zakorzeniło we mnie potrzebę pamiętania, że jestem kobietą w podróży, a nie chłopczycą. Oczywiście zabieram wygodne rzeczy, które są niezbędne do swobodnego i bezpiecznego zwiedzania, ale z kobiecych atrybutów nie potrafię zrezygnować. W szczególności z etnicznej biżuterii, którą namiętnie kupuję – mam jej już dość pokaźną kolekcję. Do Kenii zawsze zakładam wysoki na całą szyję czerwony naszyjnik, który przykuwa uwagę Masajów. Pozwala mi to w tempie ekspresowym zaprzyjaźnić się z nimi i znaleźć wspólny temat do rozmowy ? na przykład umiłowanie kolorowych koralików. U Mursi w Etiopii noszę aż po łokcie powyginane w kształcie litery M bransoletki. Jest to dla mnie w pewien sposób pokonanie bariery między naszymi dwoma różnymi światami, próba przełamania dystansu jaki budujemy. W moim bagażu zawsze też będzie miejsce na lekką i niezobowiązującą sukienkę – nie zawsze ją wkładam, ale nigdy nie wiadomo, czy się nie przyda.
GFW: Które miejsce na ziemi zostawiło w Tobie najmocniejszy ślad?
Ewa Chojnowska: Takich miejsc jest dużo, ponieważ każda podróż jest lekcją życia. Odkąd pamiętam, zawsze byłam wyczulona na marnowanie wody. Pilnowałam, żeby niepotrzebnie się nie lała. Wyjazdy do Afryki jeszcze bardziej spotęgowały moją fobię. Na to się złożyła pewna scenka, o której za chwilę.
Miała ona miejsce w Kenii. Pamiętam, był to środek pory suchej. Kurz z drogi tylko sobie wiadomymi drogami wdzierał się do wnętrza auta, także podróż spędzaliśmy w maseczkach. Na zewnątrz tylko pustkowie, wysuszona trawa, a właściwie jej brak. W pewnym momencie nasz autobusik zwolnił i przejechaliśmy koło dziewczynki siedzącej na drodze. Miała na sobie porwaną sukienkę, w jednej ręce wszechobecny żółty, plastikowy kanister na wodę, a w drugiej – zardzewiałą puszkę, którą nurkowała w czerwonej kałuży w poszukiwaniu wody. Kałuża jednak była zbyt płytka, aby móc z niej coś wydobyć. Dziewczynka nachyliła się i ustami prosto z dołeczka wypiła ostatnie kropelki czerwonej wody?
Są też oczywiście optymistyczne wydarzenia! Niezapomniana była dla mnie pierwsza wizyta w Tybecie. Ponieważ nasz pobyt odbywał się tuż po ważnym dla Tybetańczyków Yougurt Festival, wszędzie roiło się od pielgrzymów. Pośród krętych uliczek odkryliśmy dziedzińczyk zapełniony ludźmi z młynkami modlitewnymi i koralikami w ręku powtarzającymi mantry. Wchodziliśmy powolutku, spoglądając na twarze, czy czasem nie popełniamy jakiegoś faux pas. Ku naszemu zaskoczeniu, każda z twarzy zapraszała nas do środka i przepuszczała między ciasno ustawionymi ławeczkami, wskazując drogę do wnętrza budynku. W budynku, który okazał się gompą (świątynią tybetańską), wśród dźwięków głuchego bębna unosił się zapach charakterystycznych jałowcowych kadzideł oraz herbaty z masłem i przyprawami. Spoglądający na nas pielgrzymi z różnych zakątków Tybetu, wskazywali nam dalszą drogę.
Przechodziliśmy koło ozłoconych, oświetlonych świecami kapliczek, gdzie przewodził lama aż dotarliśmy wąskimi drewnianymi schodami na dach świątyni. Tam spotkało nas już wiele niespodzianek: szczerbaty staruszek w kapeluszu kowboja, który tanecznym krokiem obdzielił nas cukrem w kostkach, cukierkami i suchym serem z jaka, towarzystwo które zapraszało do siebie na kolana albo dawało taboreciki, aby usiąść obok nich. Ci również okazali nam ogromną gościnność: częstowali chlebem i swoją mleczną herbatą. Panowała radosna atmosfera. Właściwie to odnosiliśmy wrażenie, że my dla nich jesteśmy większą atrakcją niż dla nas ich modlitewne zgromadzenie. Nie minęło dużo czasu, aż udało nam się porozumieć mimo oczywistej bariery językowej. Podziwialiśmy ich różnorodne stroje i kolorową biżuterię, a oni sami prosili o zdjęcia, by następnie wybuchnąć śmiechem podglądając je na wyświetlaczu.
Tutaj miała miejsce jeszcze jedna zabawna sytuacja. Na tarasie było bardzo gorąco, jedynie baldachimy z białego prześcieradła osłaniały przed silnymi promieniami słonecznymi. Pośród zgromadzonych wypatrzyliśmy młodzieńca, który przekradał się między modlącymi. Skradał się przyczajony i posykiwał poszukując swoich ofiar. Uzbrojony w rozpylacz na wodę strzelał zimnymi kropelkami w twarze staruszków. Co ciekawe nie wzbudzało to gniewu! Całe towarzystwo wybuchło salwą śmiechu, oczekując od niego ochłody. Zabawa zaczęła się na dobre, kiedy jeden ze staruszków wyjął podobny sprzęt i strzelił w twarz młodziaka. Rozpoczęła się gonitwa pomiędzy krzesełkami i siedzącymi na podłodze ludźmi. I chłopak i zwariowana babcia mieli swój doping. Ostatecznie młodzieniec odpuścił, ucałował babcie w ręce i odprowadził ją na jej miejsce.
Ilekroć przyjeżdżam do Tybetu, idę na spacer do wspomnianej świątyni. Niestety nie jest już miejscem wypełnionym po brzegi ludźmi, ale wchodzę na taras i wspominam tamto spotkanie z uśmiechem na twarzy.
GFW: Co powiesz o ludziach, których spotkałaś tam, daleko? Nawiązały się przyjaźnie?
Ewa Chojnowska: Tak się składa, że mimo iż prowadzę zorganizowane grupy, nie wyobrażam sobie poznawania nowych miejsc bez interakcji z miejscową ludnością. Sama staram się do nich doprowadzać. Jest to dla mnie, ale i mojego towarzysza, lekcja. Ja dowiaduję się czegoś nowego o lokalnej rzeczywistości, on, mieszkając np. w Afryce w wiosce w górach, ma możliwość odkrycia również czegoś, co często wychodzi poza jego wyobraźnię. Nie da się ukryć, że w przeważającej części przypadków widoczna jest przepaść materialna, dlatego zawsze moje spotkania wiążą się z pewnego rodzaju pomocą. W ten sposób udało się m.in. doposażyć w jedzenie, zabawki, ubrania i śpiwory kilka rodzin w górach Siemen w Etiopii, wysłać dwoje zdolnych dzieci do szkoły w Gonderze czy Lalibeli, czy nauczyć języka polskiego obsługę łodzi w Shimoni w Kenii i ochroniarza z liczną rodziną pragnącego pracować jako przewodnik i więcej zarabiać nad jeziorem Nakuru również w Kenii.
Z wieloma osobami staram się utrzymywać kontakt z Polski. Jest szalenie miło, kiedy przyjeżdżam do hotelu i obsługa z oddali krzyczy z radością ?Mordo Ty Moja!? i z uśmiechem wita się ?na misia?. Przewodnicy sami mi dostarczają materiały, kupują książki i gazety, abym mogła się doszkalać. Myślę, że i z punktu widzenia turysty jest to bardzo korzystne, ponieważ takie relacje i wymieniana serdeczność pozwalają na pokazanie często miejsc niezwykłych, tych ?poza regularnym szlakiem?.
GFW: A jak to jest być przewodnikiem po tak niesamowitych miejscach? I komu przewodzisz?
Ewa Chojnowska: Ten kij ma dwa końce. Jest to oczywiście najlepsza praca na świecie, bo chyba każdy marzy o podróżowaniu, nie ponosząc przy tym finansowych kosztów. Uwielbiam kontakt z ludźmi i cieszę się bardzo, kiedy mogę dzielić się swoja wiedzą i doświadczeniem z innymi. Ale to nie jest leżenie na plaży, picie drinków pod palemką jak się większości wydaje. To ogromna odpowiedzialność za ludzi, których trzeba prowadzić za rączkę w zupełnie nowej dla nich rzeczywistości. Przewodnik wstaje pierwszy i chodzi spać ostatni, tak jest przynajmniej w moim przypadku. Przewodnik-pilot to jednoosobowa instytucja: encyklopedia, psycholog, pierwsza pomoc medyczna, pośrednik konsularny, ojciec-matka, organizator, wodzirej. Można tak wymieniać i wymieniać…
Moi turyści to ludzie, którzy, poświęcając dużo czasu na aktywną pracę, chcą również czerpać garściami z życia i tych kilkunastu dni wolnego, które mają. Są odważni i ciekawi świata, nie trzeba długo namawiać ich do nowych doświadczeń.
GFW: A życie w Polsce ? tutaj masz pracę czy po prostu czekasz na kolejne podróże?
Ewa Chojnowska: Aktualnie mieszkam w Warszawie i pracuję w urzędzie. Cały czas zdarza mi się również udzielać w projektach modowych oraz reklamowych, ale ze względu na moja zmienną dostępność, związaną z wyjazdami, tych zadań mam trochę mniej. Ale muszę przyznać, że to w podróży czuję się jak ryba w wodzie i czekam z niecierpliwością na nowe wyzwania. Ot na przykład, za kilka dni – Tanzania, a później Etiopia!