Tak się bawią localsi Biuro podróży Goforworld by Kuźniar

Tak się bawią localsi

?Wszelka zabawa jest najpierw przede wszystkim swobodnym działaniem. Nakazana zabawa nie jest już zabawą. Dziecko i zwierzę bawią się, ponieważ znajdują w tym przyjemność i właśnie na tym polega ich swoboda […] Zabawa nie jest czymś niezbędnym […] jest swobodna, jest wolnością […]?. To definicja zabawy holenderskiego historyka Johana Huizinga. A moja wygląda tak?

Na drodze w Nikaragui

Autobusik posuwa się wolno do przodu. Z twarzy kierowcy nie schodzi uśmiech. Pasażerowie powinni mieć skwaszone miny, bo przez najbliższe 3 godziny będą dzielić los marynowanych w oleju szprotek. Ale nie w Ameryce Środkowej! Tu nawet szprotki raczą swoich spoconych sąsiadów serdecznymi spojrzeniami. Oczywiście, że w ich czarnych jak smoła oczach po kilku spotkaniach z łatwością można dostrzec smutek, nostalgię? Siedzimy pokornie jak cielaczki w ostatnim rządku i od czasu do czasu podskakujemy razem z autobusem, uchachanym kierowcą, wszystkimi pozostałymi ?szprotkami?, naszymi aparatami i obiadem w postaci tuzina bananów. Na ostrzejszych zakrętach podskakuje nam też ciśnienie. Jak zwykle wlepiam oczy w to, co świat funduje mi za oknem. Zielone palmy przewijają się jak na taśmociągu, hipnotyzując swoich adoratorów. I nagle z tego miłego otępienia wyrywają mnie dwa iskrzące, jeszcze nieoszlifowane czarne diamenciki. Należą do małego chłopca. Na pierwszy rzut oka pięcioletniego. Ciemne jak heban włosy, śniada skóra, zgrabny nosek i zaróżowione policzki. Obejmuje mocno mamę swoimi pulchnymi rączkami. Trochę się wstydzi. Siedzimy przecież w jego prywatnej przestrzeni. Od razu podbija nasze serca. Po dziesięciu minutach bawimy się w chowanego. Tak! W tym wypchanym po sufit kilkudziesięcioletnim wehikule na czterech kołach, obleczonych łysymi oponami. Chico do końca trzyma klasę i nic nie mówi. Chowa się za mamę i znowu wygląda. Wiatr, który wdziera się przez otwarte na oścież okna rozwiewa mu czuprynę. Nigdy się nie dowiemy jakie role przypisał nam w swojej zabawie, ale po cichu liczę na coś wyjątkowego – w końcu jesteśmy jedynymi białymi szprotkami w całej puszce!

Jiquillilo, wioska rybacka w Nikaragui

Chichot bawiących się dzieciaków słychać już z 20 metrów. Z każdym kolejnym krokiem nasza ciekawość rośnie, żeby w końcu przejąć kontrolę nad naszymi stopami. Te niosą nas wprost do skromnego gospodarstwa nad samym oceanem, prowadzonego przez rodzeństwo (o ile dobrze zrozumiałam, a jest szansa, że nie do końca?). Nikaragua to wyjątkowe miejsce pod wieloma względami. Przywiozłam stamtąd mnóstwo wspomnień, do których często wracam podkręcając swój żeliwny kaloryfer na warszawskim Gocławiu. I nie tylko z powodu rajskich widoków, gorącego jak w suchej saunie powietrza. Nie z powodu hamaków, przeczytanych w nich książek? Wracam do tych beztroskich dzieciaków. Podejrzewam, że nasze przybycie było dla nich najważniejszym wydarzeniem dnia. Ta wesoła ferajna liczy dwie nieśmiałe dziewczynki i dwóch o wiele śmielszych chłopców. Od rana do wieczora nic nie robią tylko biegają po plaży, wskazując czasem do wody. Przynajmniej tak to interpretują dorośli. Oni się już nie potrafią się bawić? Tak naprawdę to Kapitan Pablo ściga przebiegłego Don Pedro, męża jednej z chicas obserwującej z brzegu ten ważny pojedynek wraz ze swoją siostrą Emanualą. Don Pedro ucieka ze skarbem – berłem wysadzanym klejnotami podobnym do kolorowego lizaka.

Mali localsi towarzyszyli nam na każdym etapie podróży: w ciasnym colectivo, na zatłoczonych uliczkach, w kawiarniach, na bazarkach i plażach. Zapraszali do swojego barwnego świata tak, jak my kiedyś zapraszałyśmy naszych rodziców, dziadków i starsze kuzynki. Mówili do nas w swoim tajnym języku, pozornie nielogicznym.

Tak się bawią localsi Biuro podróży Goforworld by Kuźniar

The Locals Do

Edyta Gonet i Karolina Szymula, dwie podróżniczki, autorki bloga The Locals Do.