
Serce na szkolnej ławie
Poruszająca opowieść. I równocześnie bardzo prawdziwa. Magda Szrejder podzieliła swoje życie i serce na pół. Żyje w Polsce i Kenii, pomagając tworzyć szkołę podstawową dla kenijskich dzieci. O walce, jaką musi staczać bezustannie, ale również o wielkiej miłości, energii i pasji, opowiada ma łamach goforworld.com. Jeżeli chcecie pomóc fundacji, zajrzyjcie TUTAJ. Warto! Po lekturze tego wywiadu, wasze serca same się otworzą.
GFW: Muszę przyznać, że Twoja historia jest… szalona inspirująca i budująca! Aż żal ją streszczać, ale opowiedz – jak to się stało, że założyłaś w Kenii szkołę podstawową? Jak to działa?
Magda Szrejder: Gdy dziś spoglądam na tę historię, zastanawiam się, co wtedy – w listopadzie 2011 roku – wpłynęło na mnie na tyle, że spontanicznie podjęłam decyzję o zaangażowaniu się w prowadzenie szkoły w buszu. Nikt nie oczekiwał ode mnie takiego zobowiązania. Nigdy wcześniej nie myślałam też o rozpoczynaniu jakiejkolwiek akcji, ja po prostu uwielbiam Masajów. Zdecydowanie nie miałam wówczas świadomości, jak bardzo ta decyzja odmieni moje życie.
Podczas nauki w liceum, a później na studiach starałam się dotrzeć do wszelkich informacji na temat Masajów. Po studiach, w 2009 roku, za pierwsze zarobione pieniądze pojechałam na krótki wolontariat do Kenii. To właśnie wtedy, pierwszy raz w życiu, poznałam osobiście Masajów, co więcej – mieszkałam z jedną z masajskich rodzin. Byłam oczarowana życiem z Masajami do tego stopnia, że nie potrafiłam tak zwyczajnie odhaczyć marzenia jako zrealizowanego. Z wykształcenia jestem informatykiem, więc zaproponowałam, że zrobię stronę internetową lokalnej organizacji masajskiej, zaczęłam też myśleć o kolejnym wyjeździe. Wróciłam do Kenii w 2011 roku. Tym razem pomagałam w domu dziecka – rano wspierałam w pracach biurowych i organizowałam biblioteczkę, a po południu, mówiąc kolokwialnie, starałam się ogarnąć grupę ponad 30 dzieciaków z klas 1-3 na przykład prowadząc dodatkowe zajęcia z matematyki. W domu dziecka była sala z komputerami, więc gdy tylko mieliśmy prąd, biegliśmy do sali. Po południu wracałam do wioski, by wspólnie z moją drugą rodziną przygotować kolację, porozmawiać, pośmiać się i pójść spać. Weekendy były pełnie atrakcji – śluby, spotkania, wycieczki do znajomych, litry wypitego chai (masajska herbata z mlekiem) i niezliczona ilość uśmiechów i żartów.
To wszystko nie byłoby możliwe, gdybym podczas pierwszego wyjazdu nie nawiązała kontaktu z Phillipą – emerytowaną nauczycielką, która prowadziła wówczas organizację wspierającą naukę dziewcząt. W 2011 roku, czyli w trakcie mojego drugiego pobytu w Kenii, ponownie spotkałam się z Phillipą (mieszkałam wtedy u rodziny jej brata). Rozmawiałyśmy wiele na temat sytuacji masajskich dzieci i trudności w dostępnie do edukacji. Jak się okazało, jedną z głównych przyczyn późnego rozpoczynania nauki przez masajskich uczniów była odległość od placówek szkolnych – niektóre dzieci, aby dotrzeć na zajęcia, musiałyby iść ponad 3 godziny w jedną stronę. Kolejna kwestia to bariera językowa – Masajowie mówią w języku Maa, a w szkołach zajęcia prowadzone są w języku angielskim. Do tego wszystkiego finanse – masajskich rodziców zwyczajnie nie stać na zakup obowiązkowego mundurka czy przyborów szkolnych. Wbrew wszelkim przeciwnościom losu, Philipa nie rezygnowała ze swojego marzenia – niezmiennie pragnęła, aby dzieci miały szansę na naukę, dlatego jeszcze w 2011 roku zdecydowała się sprzedać swoje krowy i na podarowanej przez brata ziemi położonej nieopodal drogi do wsi Kenya Marble Quarry postawiła dwie klasy z blachy falistej.
Oczywiście powstanie klas to jedno, a opłacenie nauczycieli czy zakup przyborów szkolnych to już zupełnie inna kwestia. Zapytałam Phillipę, ile zarabia nauczyciel, tak po prostu – z ciekawości. Kolejne pytania były coraz bardziej szczegółowe, mój umysł jeszcze nie wiedział, że podąża za cichym planem serca. Bez konsultacji, bez większego zastanowienia, stwierdziłam, że spróbuję pomóc i opłacę czesne oraz wyżywienie dla 50 dzieci. Razem z Jamesem, szefem wioski Ol Kiloriti, zorganizowaliśmy spotkanie z mamami, których dzieci nie chodzą do szkoły. Robiłam zdjęcia. Dzieci pierwszy raz widziały osobę o tak jasnej karnacji, wiele płakało na mój widok. Gdy wróciłam do Polski, zaczęłam interesować się, w jaki sposób można zebrać środki. Na początku dorzucała się moja rodzina, przyjaciele i znajomi. Dopiero potem, w kwietniu 2012 roku, zawiązałam Komitet Mogę się uczyć i zaczęłam zbierać środki w szerszym gronie.
Zbierałam pieniądze na budowę klas i pokoi dla nauczycieli, zakup mundurków, książek… potrzeb cały czas jest wiele. W 2014 roku zdecydowałam o założeniu Fundacji, którą udało się zarejestrować w lutym 2015 roku. Dziś blisko 300 dzieci uczęszcza do szkoły Osimlai do trzech klas przedszkolnych i 8 klas szkoły podstawowej. Początki były bardzo trudne. Mimo zawiązania komitetu pamiętam, gdy sama nikomu nic nie mówiąc, przekazałam wpłatę ze swojego konta. To był już ten moment, kiedy pomagałam drugiej rodzinie. Nie były to bezimienne osoby, lecz moi bliscy, którzy zawsze goszczą mnie jak krewną.
W Maasailandzie czuję się, jak u siebie. Dni są zawsze za krótkie, aby wszystkich odwiedzić i często po ciemku wracam do domu w pobliżu szkoły. Dyrektorką szkoły jest oczywiście Phillipa, moja druga mama, która wszystko organizuje na miejscu. Świadomość realiów i możliwości przekłada się także na zaangażowanie społeczności, która wspólnie prowadzi szkołę. Wielu rodziców przeniosło swoje dzieci z innych szkół. Chciałabym być tam na miejscu jak najczęściej, jednak wiem, że dzięki temu, że jestem w Polsce, nakręcamy zainteresowanie darczyńców. Często też nawiązuję kontakt z organizacjami czy firmami w Kenii, które pomagają nam na miejscu. Uzupełniamy się.
GFW: Jak to jest: robić rzeczy tak wielkie… Czy projekt pochłonął cię bez reszty? Stał się twoim życiem?
Pracuję na etat w prywatnej firmie. Może kogoś to zaskoczyć, ale w Polsce ciężko prowadzić organizację i móc w niej pracować. My jeszcze nie jesteśmy na tym etapie. Masajowie z Ol Kiloriti są moją kochaną rodziną, dlatego jestem jednocześnie w dwóch miejscach – w Kenii i Polsce. Ze szkołą mam codzienny kontakt. Mój czas po pracy jest intensywny – dzielę go pomiędzy życie rodzinne i działania na rzecz Fundacji. Doba jest dla mnie zawsze za krótka. Uśmiech i pozytywne nastawienie jednak mnie nie opuszcza.
GFW: Domyślam się, że niełatwo było z budżetami, załatwianiem formalności… Kto pomagał? I co sądzi o tym lokalna społeczność?
W Kenii rozpoczynanie różnych inicjatyw jest łatwiejsze niż w Polsce. U nas, gdyby ktoś powiedział, że zakłada szkołę, a ma budżet na wybudowanie dwóch pomieszczeń, każdy popukałby się w głowę. Dzięki Phillipie i zaangażowaniu społeczności szkoła została zarejestrowana już w kwietniu 2012 roku. Phillipa zawsze mówi, że uczy się ode mnie skrupulatności, ja zawsze muszę mieć plan, a w Maasailandzie bardzo ciężko cokolwiek zaplanować. Każdy ma tam czas, nikt się nie spieszy. Kupienie cegieł to wyprawa na cały dzień, po uprzednim wybadaniu kto akurat posiada na sprzedaż cegły, załatwieniu transportu i tragarzy. Chcąc wykorzystać środki, które mamy, raczej nie kupujemy w marketach, a staramy się zrealizować różne rzeczy i prace lokalnie. Z tego też często jest dużo komplikacji, ale dajemy pracę lokalnym rzemieślnikom. Podsumowując – nie jest łatwo pogodzić polskie podejście z masajskim. Jednak uczymy się od siebie i szanujemy swoje różnice.
GFW: Jak ci się tam żyje? Czy kultura Masajów się zmienia, czy to wciąż hołdowanie dawnym tradycjom?
Gdy jestem na ziemi Masajów, mieszkam z rodziną lub w domu dyrektorki Phillipy (jest to budynek z blachy falistej). W domach nie ma prądu, czasem jeśli rodzinę stać – są panele słoneczne. Życie jest bardzo proste, ciężkie ale i piękne. Ludzie szanują się nawzajem, poświęcają sobie czas, wspierają się nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach. Siła tkwi w społeczności. Masajowie żyją blisko natury i z nią w zgodzie. Nadal ich największym skarbem jest bydło. Susze, które nawiedzają okoliczne ziemie od 2014 roku doprowadziły do śmierci większości bydła. Po takiej stracie ciężko się otrząsnąć. Społeczność walczy jednak wspólnie o swoją przyszłość także poprzez zaangażowanie w edukację swoją i swoich dzieci.
GFW: Kochasz Kenię? Czy może ma też swoje mroczne strony?
Zdecydowanie kocham Kenię, kocham ziemię Masajów. Masajowie niezmiennie są dla mnie wspaniałymi, ciepłymi ludźmi, są moją drugą rodziną. Po tylu latach, jak w przypadku każdej miłości, mam świadomość także tej gorszej strony. Na pewno każdy słyszał o obrzezaniu dziewcząt. Jest to kwestia bardzo trudna. Zakaz prawny nic nie zmienił a nawet doprowadził do tego, że dokonuje się obrzezania w nocy przy lampie naftowej. Znamy historię dziewczyny z sąsiedniej wioski, która zmarła z tego powodu. Zmiana nie nastąpi, gdy przyjedzie ktoś z zewnątrz i powie: „Nie róbcie tego, bo to jest złe”. Tu potrzeba głębszego zrozumienia, dlatego też lokalne organizacje działają na tym polu – przekonując starszyznę, nakłaniając kobiety, które wykonują obrzezanie do zmiany zawodu, rozmawiając z młodzieńcami, propagując alternatywną uroczystość bez obrzezania. W szkole Osimlai dla dziewcząt prowadzone są zajęcia Girl Guide, na których opiekunka opowiada o ich prawach, radzi jak zachować się w różnych sytuacjach.
GFW: Jakie są twoje plany na najbliższe lata?
Najważniejszy plan to rozwój szkoły i klubu kobiet. Obecnie budujemy nowe klasy, by zastąpić stare zbudowane jeszcze z blachy falistej. Chcemy stworzyć bibliotekę, kupić dla szkoły zestaw tabletów z wgranym programem edukacyjnym czy stworzyć zadaszoną stołówkę. Podłączyliśmy wodę i chcemy także zamontować system nawadniania na naszym polu by mieć więcej własnych warzyw. Jestem jednak niezwykle wdzięczna za to, co już osiągnęliśmy – wybudowaliśmy osiem klas lekcyjnych, pokoje dla nauczycieli, dwa internaty dla blisko setki dzieci, podłączyliśmy szkołę do wody i prądu a indywidualnym wsparciem objętych jest obecnie blisko 150 dzieci. Nie jest łatwo, ale świadomość, że możemy pomóc tak wielu dzieciom, które tylko w szkole jedzą posiłki sprawia, że nie czuć tego wysiłku. Człowiek jest szczęśliwszy codziennie i docenia tak wiele drobnych rzeczy. Zainspirowałam też 15 mam do zawiązania klubu. Mamy robią biżuterię i szyją. Sama indywidualnie i jako Fundacja chcę wesprzeć te wspaniałe kobiety, często bez jakiegokolwiek wykształcenia, by mogły poprowadzić lokalne biznesy.