
Raj bez tłumów
Piękny archipelag znajdował się dotąd na uboczu turystycznych szlaków. Ale to zaczyna się zmieniać.
Republika Zielonego Przylądka to wyspiarskie państwo leżące na Atlantyku, nieco ponad 450 kilometrów na zachód od Senegalu. Do piętnastego wieku archipelag był bezludny, w końcu jednak dotarli do niego Portugalczycy, którzy rajskie wyspy zmienili w bardzo nieprzyjemne miejsce. Konkretnie: w światowe centrum handlu czarnymi niewolnikami.
Niewolnictwo skończyło się tu dopiero pod koniec dziewiętnastego stulecia. A w 1975 roku, czyli tuż po rewolucji goździków w Portugalii, mieszkańcom kolonii udało się wywalczyć niepodległość. Dzisiejsi Kabowerdeńczycy (od portugalskiego Cabo Verde) to potomkowie afrykańskich niewolników oraz portugalskich kolonistów. Większość społeczeństwa stanowią Mulaci.
Wyspy Zielonego Przylądka mają wszystko to, czego szukają spragnieni egzotycznych wakacji Europejczycy: białe plaże i wulkaniczne krajobrazy, niepowtarzalną kulturę, doskonałe zakątki do nurkowania czy surfingu. A jednak archipelag przez lata cieszył się umiarkowaną popularnością.
Ale jak ogłosili niedawno przedstawiciele tamtejszego urzędu statystycznego – to już przeszłość. W 2016 roku wyspy odwiedziło o 14 procent turystów więcej niż w 2015, a wszystko wskazuje na to, że rosnący trend się utrzymuje. Najwięcej pojawia się tu Anglików, na drugim miejscu są Niemcy, a dalej Portugalczycy i Francuzi. Polaków wciąż niewielu, więc może czas pomyśleć o odwiedzinach u Kabowerdeńczyków? Póki na wyspach nie zrobi się tłoczno jak w Tajlandii.