
Radość na Ukrainie
Ukraina to taki zagadkowy dla mnie kraj, kraj wielu sprzeczności: wzniosłych zrywów majdanowskiego patriotyzmu i bezdusznej korupcji na każdym kroku; kraj przepięknej, często nieprzystępnej i od dawna przez człowieka nie ruszanej przyrody, a z drugiej strony hałd śmieci walających się przy wioskach, brudnych potoków; kraj pełen przepychu hospodyna Janukowycza w jego dawnej willi po Kijowem i zmurszałego dachu wiekowej chaty w prawie każdej wiosce; blichtru pozłacanych dachów świeżo odnowionych cerkwi i szarości ubóstwa obejść. Świat pięknych, zgrabnych Ukrainek brnących na szpilkach po dziurawych chodnikach i kolejek; zmęczonych życiem i ciężką pracą budowlańców i gospoś, stojących przed okienkiem celnika i grzecznie przekraczających granicę z Polską. A jednak kraj, do którego chce się wracać i w którym za każdym razem można odkryć coś nowego.
Dziki to jest Wschód
Właściwie nie wiem dlaczego zwykło się mówić Dziki Zachód. Chyba pod wpływem niewłaściwego tłumaczenia słowa „Wild”. On nie jest wcale dziki! Cały świat Zachodu z Ameryką Północną włącznie jest ucywilizowany, dziki to jest Wschód. Im bardziej na Wschód tym bardziej nieprzystępnie, pod każdym względem, od językowego począwszy, przez infrastrukturę turystyczno-drogową, po uwarunkowania gospodarczo-polityczne a na najzwyklejszej przyrodzie kończąc. Wyprawa za wschodnią granicę Polski i Unii Europejskiej stanowi nie lada wyzwanie, stanowi też nieczęsto snobistyczną wersję zachwytu biedą i zacofaniemdla co młodszych lub reminiscencje z dzieciństwa dla pokolenia teleranka i dobranocki. Niemniej jest fascynująca i kusząca.
Organoleptyczne doznawania świata
Dla nas nie była to pierwsza pieczątka Ukrainy w paszporcie, ale dla naszych dzieci – dziesięcioletniej Zosi i sześcioletniego Teodora – zdecydowanie tak. Chociaż przejechały z nami już pół świata, długo się wahaliśmy czy ich zabierać, zwłaszcza teraz w czerwcu 2015 roku, ale stało się. Jako rodzice podjęliśmy odpowiedzialne wyzwanie i wzięliśmy potencjalne konsekwencje na siebie, a jako podróżnicy po prostu nie potrafiliśmy odmówić naszym małym odkrywcom podboju nowych kultur i organoleptycznego doznawania świata.
Tak też się składa, że od dokładnie roku, jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami samochodu terenowego, który znacznie rozszerzył zasięg i kierunki naszego podróżowania, zwłaszcza z małolatami na pokładzie. Leciwa Landrynka, bo tak ochrzciliśmy naszego Landrovera Discovery I rocznik 1997, daje sobie świetnie radę czy to na ukraińskich drogach-podobno-asfaltowych, czy na górskich gliniasto-błotnych bezdrożach. Owszem, czasem jest kapryśna i funduje nam szampańskie wystrzały korkami od chłodnicy, a potem saunę w samochodzie, ale i tak jej użyteczność w poznawaniu ukraińskiego Zakarpacia jest nieoceniona.
Podsumowując: decyzja zapadła, środek lokomocji dostępny, a zatem pozostało przygotować prowiant, spakować osprzęt biwakowy, upakować się na siedzenia i… ruszyć w drogę.
W drogę!
Teoś najbardziej przeżywał mycie się w kałuży, a konkretnie jego brak. Powrót do domu po czterodniowej wyprawie traktował, w kategoriach powrotu do cierpienia małego brudaska, które to manifestował w teatralnych gestach. Oczywiście chętni mogli się wykąpać wcześniej w górskim jeziorku pełnym relaksujących masaży fundowanych przez pijawki. Dzieci jednak odmówiły tej przyjemności, bo przecież najlepiej czują się `umorusane po kokardki`.
Zosia, jako starsze z rodzeństwa, fascynowała się nieco innymi aspektami wyprawy. Szczególnie była urzeczona długimi wieczorami przy gwarnych ogniskach oraz restauracją serwującą najwykwintniejsze potrawy świata zwanej „Z kociołka Pana Pietrzyka”. Ubrana w specjalnie zakupiony na okoliczność długich wieczorów polarowy pajacykodresik panterki, sadowiła się przy ogniu i cieszyła z wolnosci-braku-zegarka-i-kontroli-czasu.
Radość dziecka
Dzieciaki, oczywiście miały i inne atrakcje. Nie obyło się bez rozdziawienia buzi, gdy na połoninę wjechał duży stary Ził, z dwójką wesołych Ukraińców na kipie, czy lekkiego zdziwienia, gdy saperka miała służyć jako przenośna koparka latryny na dzikim górskim biwaku. Był też nieokiełznany pisk przy zjazdach po stromiznach sięgających ok. 40%, czy jęknięcia zachwytu podczas rajdu po autostradach stworzonych przez naturę. Pewne jest, że wrażenia zapadły na długo, jak nie na zawsze, w pamięć.
Wartością dodaną tego wyjazdu było pokonanie przez Zosię strachu przed pochyłami, przechyłami i wykrzyżami oraz wykąpanie się w ukraińskim czanie. Teodor zaś miał swoje upragnione błotne SPA, na górskich podjazdach. Dla nas bezcenny był wspólnie spędzony czas, gdzie każdego dnia uczyliśmy się siebie nawzajem, z dala od gwarnych kurortów, w hotelu zwanym „One milion stars”. Dzieliliśmy się wspólną pasją, nie tylko z dziećmi, ale i z naszymi znajomymi. Podziwialiśmy wspólnie piękne i rozległe panoramy z połoniny Krasnej i Swidnej, wspólnie pokonywaliśmy trudne górskie, błotne podjazdy, przeprawy przez kamienistodenne nurty rzek, czy wspinaczki poszarpanymi przez wodę parowami. Chociaż z tej wyprawy wszystkim najbardziej zapadł w pamięć pył. Do kalendarzowego lata zostało jeszcze parę dni, ale pogoda na zakarpackich bezdrożach zdecydowanie miała charakter pustynnej kurzawki, w której każda szczelinka wypełniała się drobinami pisaku, w ustach chrzęścił pył, w nosie powstawała gliniasta warstewka osadu, a włosy nie potrzebowały ani grzebienia ani lakieru, tężejąc samoistnie od zawiesistego powietrza.
Na Ukrainie nie byliśmy pierwszy raz, ale tym razem w pełni na dziko, w pełni zdani na łaskę i niełaskę pogody, warunków atmosferycznych i kaprysów natury. Przeżyliśmy wieczorne pląsy przy ognisku, kociołek gorącej zupy a’la podróże z Mario i biesiadowanie do świtu. A rano znamienne – Jedzieeeeeeeemy! – zapraszające na kolejny dzień wyzwań. Dziewiętnaście samochodów terenowych mknących autostradami tkanymi naturą, wkoło widoki godne zachwytu i pęd… pęd do przygody, a gdy trzeba braterska pomoc….. I znów tam byliśmy i ukraińską whisky piliśmy. Warto było.
Autor: Joanna Pospieszyńska-Burzyńska
Fot.: Piotr Burzyński
Zajrzyj na facebooka!