
Islandia, co odbiera mowę
Słowa zaczęły więznąć w gardle gdzieś między Selfoss a Vik. Nie umiem powiedzieć dokładnie, bo nie miałam do kogo się odezwać, żeby sprawdzić. Pomyślałam o kierowcy, ale od 40 minut trzymał jedną rękę w górze, próbując osłonić oczy przed światłem. Wyglądał, jakby dawał słońcu znać, że się poddaje. Ale Islandczycy nie poddają się łatwo. Jechaliśmy krętą drogą 120 k/h. Wiem, bo zerkałam na zegary za każdym razem, gdy zderzak zaczynał niepokojąco klekotać. Kiedy na kolejnym zakręcie spadający plecak z 20 kilogramowym dobytkiem wymierzył mi policzek, doszłam do wniosku, że to może jednak nie najlepszy moment na pogaduszki.
Przy Skógafoss autobus gwałtownie się zatrzymał. Kierowca otworzył drzwi i skinął na mnie głową. Musiał zauważyć w lusterku, że próbuję robić zdjęcia. Wybiegłam, niemal przewracając się na schodach, nieprzyzwyczajona do ciężkich trekkingowych butów. Ostre słońce próbowało przysiąść na powiekach, więc złapałam tylko dwa obrazki. Tęczę nad wodospadem i zachwyt w oczach siwiejącego mężczyzny, który jeszcze przed momentem siedział za kierownicą. Wróciłam na miejsce i wydusiłam z siebie ciche takk fyrir?
– Co mam napisać w pocztówce z Islandii? – zapytałam dziewczyn trzy miesiące po przyjeździe.
– W pocztówkach chyba pisze się, że piękne widoki, że jedzenie smaczne. Ogólnie to, co najlepsze.
– Co tu jest najlepsze?
Każda chciała wyrzucić z siebie tysiąc słów, żeby oddać chociaż ułamek tego, co w środku. A w środku wszystkie miałyśmy to samo. Zachwyt wymieszany z niemocą.
– Napisz, że kolory! – odezwała się Hania. – Jak czarna plaża kontrastuje ze śniegiem i jest czarniejsza niż na zdjęciach. A śnieg jest tak nieskazitelnie biały, że nie można utrzymać na nim wzroku, bo bolą oczy. I pada w każdą stronę, tylko nie w dół! Napisz też o tęczy i że niebo jest tu codziennie inne. Czerwone, fioletowe, granatowe, pomarańczowe i białe. I jak światło kładzie się na góry, czasem różowe, a czasem żółte. Aha! No i masło. Musisz napisać, że masło!
– Z jedzenia to jeszcze skyr, rodzynki w czekoladzie i koniecznie White Ale! – zaczęła mówić Misia. – Ale przede wszystkim napisz o tym dziwnym uczuciu. Kiedy wchodzisz na górę albo stajesz przed oceanem. Takie drganie w żołądku. Niepokój i zachwyt. Jak patrzysz na niekończącą się przestrzeń zalaną czarną magmą i próbujesz sobie wyobrazić siłę wulkanu. Tylko napisz jakoś tak normalnie, żeby zrozumieli.
Marta powiedziała, że na Islandii najbardziej lubi zarobki, bo po to przyjechała. Bartosz ceni samotność, bo o nią tutaj nie trudno. Leszek docenia za smutek. Lubi czasem być smutny, a surowy krajobraz zawsze go tak nastraja. Ingvar kocha swój kraj za śnieg i słońce w jednym momencie. Anna mówi, że najlepsze w Islandii, to się tutaj urodzić i od maleńkości uczyć się szanować naturę bardziej niż ludzi. Nastoletnia Sif kocha niekończącą się przestrzeń.
Jarku,
zimą Islandia jest świeża i czysta, jakby świat rodził się tu na nowo każdego poranka. Wszystkie kształty są ostre i wyraźne, a kolory zbyt intensywne i nierzeczywiste. Noc rozrzuca gwiazdy na niebie gęsto i nisko, tak że wiele z nich topi się w oceanie. A ten jest dostojny i majestatyczny. Rozciąga się pod nieboskłonem, jakby chciał na zawsze połączyć niebo z ziemią. Czasem mu się udaje. Fale pozbawione piany stają się niemal czarne i nie wiadomo do końca gdzie woda, a gdzie ląd.
Jeśli brać pod uwagę tylko temperaturę, wcale nie jest zimno. Wszystko się zmienia, kiedy wiatr postanawia pokazać swoją potęgę. Chłoszcze ostrym powietrzem każdy centymetr skóry i 10 minut na zewnątrz staje się wiecznością. Najpierw grabieją dłonie. Później stopy. Nogi stają się ciężkie i nie sposób nimi poruszyć. Twarz czerwienieje od licznych uderzeń, a powietrze wciągane nosem nie zdąży się ogrzać, nim dotrze do płuc. Chłód zręcznie omija warstwy goretexu, ocieplaczy i bielizny termicznej, przenika przez skórę i dociera do kości.
Strach przychodzi, gdy do wiatru przyłącza się świeży śnieg. Pojawia się niezapowiedziany i we dwóch uczą samochody jak latać. Białe płatki w kilka minut oblepiają znaki, asfalt i szyby. Wycieraczki pod ich ciężarem uginają się jak zapałki. Widnokrąg kurczy się nagle do białego tunelu, szerokiego na 2-3 metry. Koła grzęzną w puchu. Nie wiadomo, czy to jeszcze jezdnia, czy już pobocze i jak daleko jest do jeziora. Wszystko jest tak samo białe. Samochodu nie można zatrzymać. Hamulce, światła awaryjne i przeciwmgielne; wszystko, co wymyślił człowiek, staje się ponurym żartem wobec ich siły. A później, jak gdyby nigdy nic, kończą swoją zabawę z ludzkością i przychodzi spokój. Biały pył lekko i powoli układa się w fantazyjne wzory na masce, jakby śpiewał światu kołysankę. Znowu widać niebo i góry, a zarys drogi majaczy na horyzoncie.
Zorza też zawsze pojawiają się nagle. Wyczekiwana przez turystów, zrywa ich z foteli i krzeseł. Biegną do niej, zapominając o rękawiczkach, termosach i gorącej zupie, na którą czekali. Czasem tańczy między tysiącami gwiazd, czasem rozpycha się, przysłaniając je wszystkie. Zmienia kolory jak sukienki – najpierw zielona, później różowa i fioletowa. Wywija kilka wdzięcznych piruetów i znika. Zostawia ludzi bez czapek, oddechu i słów.
Islandię można kochać za niekończącą się dal, bezkresną dzikość, szumiące wodospady, klucze białych ptaków, gorące rzeki, błękit laguny, potęgę gór i wulkanów, tajemnicę oceanu i ludzi, którzy uczą jak żyć obok tej wielkiej siły. Ja uwielbiam w niej to, że kilka miesięcy temu zabrała mi mowę. I mogę tu być samym patrzeniem.