Dominikański western Biuro podróży Goforworld by Kuźniar

Dominikański western

Dominikana zachodnia. Ma w sobie jakiś pociągający spleen, ma klimat. Tam musicie dotrzeć! Jest jakby oddzielną galaktyką, krajem w kraju, sceną szaleństwa krajobrazowego, przyrodniczego. To rejon dalej mało-turystyczny, wabiący czymś pierwotnym, z magią w powietrzu, z kaktusami, jak gigantyczne proce, z akacjami, jak w Afryce, z kozami liżącymi krawężniki w miasteczkach, które powinny pozostać wioskami zatopionymi w letargu. Kiedy już wszystko zrobicie w Dominikanie, gdy Santo Domingo da wam w kość, plażowanie wyjdzie bokiem, to na deser wyprawcie się dokładnie tam, w tamten niemożliwy, niemal preriowy interior. Im bliżej do granicy z Haiti, tym robi się przestronniej, zresztą dla ciała i ducha, poważnie, tam naprawdę otwiera się jakaś przestrzeń, głowa robi się lżejsza, podróż zbliża się do kresu, jaki uszczęśliwia, ?The west is the best?, Jim Morrison mógłby tam wszystko przemyśleć od nowa. Wracam na dominikański ?dziki zachód?, bo uzależnia, choć potrafi być także wredny, potrafi człowieka przerazić, zrobić w jajo.

Miałem tam jechać z Rodolfem Perezem, który mi obiecał, że się wszystkim zajmie raz jeszcze, że wszystko naprostuje. Chciał chyba zachować twarz, może udowodnić, że potrafi zarobić po męsku pięćset pesos. Tyle mu zapłaciłem dzień wcześniej za udawanie mojego przewodnika, między Oviedo a Pedernales. Po prostu go wynająłem. Dogadaliśmy się na trasie. Chodziło o wytropienie iguan, chciałem je obfotografować na czyjeś zlecenie. Rodolfo niby wiedział, gdzie i jak je podejść. ?Muchas iguanas na Cabo Rojo?, zapewniał, ?łażą w poprzek drogi, tyle ich jest?. Tak mi to sprzedał, że mu uwierzyłem. W podróży wiara się przydaje. Do tego wydawał się zabawnym kompanem. Wiadomo, dola obcego zależy od nastroju miejscowych.

dw1

Rodolfo towarzyszył mi na pace terenówki. Jechał bez niczego. Musiał załatwić „malutki interesik” w Pedernales. Tak powiedział. Nie pasował na szmuglera haitańskich imigrantów. Chociaż to mogło być jego atutem. W sumie to jechał po jakieś ciuchy do swego brata, nie zdradził, o jaki ?interesik? chodzi. Podsunąłem mu herbatniki Club Social, aby sobie pochrupał, tylko je miałem, jako prowiant. Nie chciał jeść, wolał patrzeć, łapać wiatr we włosy. Po obu stronach szosy panoszył się busz.

dw2dw3

Mijaliśmy grupy robotników. Wycinali maczetami chaszcze, czyścili teren pod cokolwiek. Wyglądali na Haitańczyków. Przypuszczalnie pracowali legalnie, za nijakie dniówki. Pickup zwolnił przy blokadzie wojskowej, osiem kilometrów przed granicą z Haiti. Na obszarach przygranicznych takie blokady są normą. Zeskoczyliśmy z paki. Ziemia wokół była wyraźnie czerwona. Pewnie od boksytów. Wydobywano je w okolicy. Dalej chcieliśmy iść pieszo. Rodolfo oznajmił, że wkrótce zobaczę pierwsze iguany.

dw4

Farsa pod akacją

Posterunku pilnowało dwóch dominikańskich soldados. Siedzieli pod akacją, na plastykowych krzesłach. Czekali aż do nich podejdziemy. Nie śpieszyło im się z niczym. Sprawdzali raczej pojazdy jadące w przeciwnym kierunku, głównie węszyli za przemytem ludzi, łapali Haitańczyków z lewymi papierami, albo bez papierów. Mieli karabiny, amerykańskie M-16, nosili panterki, wyglądali, jak marines wymęczeni upałem. Rodolfo nawiązał z nimi rozmowę, wspomniał o naszych planach, pochwalił się swoją nową rolą. Jeden z wojskowych podniósł się i przywitał. Spytał, czy mamy wodę. Mieliśmy jakieś ćwierć litra. Uważał, że potrzebujemy więcej, miał rację. Zaoferował, że przeleje nam trochę swojej. Poszliśmy w stronę betonowego ni to kiosku, ni to bunkra, gdzie żołnierz odnowił nam zapasy lodowatej agua. Wtedy zauważył mój zegarek. Czarny casio, znoszony, z ponad dziesięcioletnim stażem. Spodobał mu się. Podziękowałem. Zażądał, abym zdjął go i dał mu w prezencie. Myślałem, że żartuje, skwitowałem to uśmiechem. Nie żartował, ponowił żądanie. Odmówiłem bez namysłu. Rodolfo spojrzał na mnie, upewniając się, czy rozumiem, czego tamten ode mnie chce. Dobrze rozumiałem. Tylko, że ten zegarek dostałem kiedyś od ojca i nie mogłem go podarować komu innemu. Wyklarowałem to wojakowi, na spokojnie. Była w tym logika, co więcej, była w tym cała prawda. Uznałem, że to załatwi sprawę, że tamten odpuści. Nic z tego. Żołnierz dalej chciał ten zegarek. Nagle zmienił ton, wyraz twarzy, prześwidrował mnie wzrokiem i przyłożył mi lufę M-16 do brzucha, poczułem ją nazbyt wyraźnie. Dziwnie się porobiło. Kapuściński pomny doświadczeń, zdaje się, kongijskich radził, aby się wtedy nie ruszać za nic w świecie, Cejrowski pomny doświadczeń, zdaje się, gwatemalskich pisał, że narobił w spodnie. Ja nie zdążyłem. Ani się poruszyć, ani zrobić pod siebie. Po prostu, sparaliżowało mnie. Rodolfo musiał stać obok, zaległa cisza, mało komfortowa. Nie pamiętam, ile to trwało. W tamtejszym skwarze czas się wydłużał. Los mi jednak sprzyjał. To była jakaś farsa, którą zakończył drugi soldado. Podszedł do kumpla, odciągnął go, sprawił że ten przestał w mnie mierzyć. Napięcie wtedy zelżało, sytuacja oczyściła się, ale ciało miałem dalej sztywne, do ciała nie dotarło, że już po wszystkim. Jakby z poślizgiem, dopadł mnie strach. Tamci ryknęli śmiechem. Dopięli swego ? przestraszyłem się. O to im chodziło. Dominikańczycy potrafią zażartować, znani są z tego. Tylko tam, w palącym słońcu, przekonałem się że, ich żarty mogą nie mieć granic. Ten żartowniś od ?frasy z karabinem?, spytał jeszcze, czy kiedyś wrócę w tamte rejony. Skłamałem, że będę z powrotem za pół roku. ?No to przywieź mi taki zegarek?, rzucił. I znowu zrobiło się wesoło. Nie każdemu. Tego żołnierza-wybawiciela poklepałem po ramieniu, raczej odruchowo, może było to nieme muchas gracias. Podziękowałem im także za wodę. Potem się bardzo przydała, gdy Rodolfo ciągnął mnie po okolicy, udając że zna się na iguanach.

Upadek tropiciela

dw5

Albo gady miały sjestę, albo mój kompan pomylił rewiry. W każdym razie musiał coś szybko wykombinować. Wręczył mi znienacka kilka nakrapianych tycich jajek, dumnie klarując że oto właśnie odkrył jajka iguanie! Byłby to dobry znak. Zbawienny. Niestety, kątem oka zdążyłem dostrzec, jak mój cwany amigo plądruje ptasie gniazdo w jakichś zaroślach. Szkoda, że się nie nabrałem. Bodaj ze trzy godziny siedzieliśmy w suchej dziczy. Na próżno. Udało nam się jedynie wytropić zdechłą kozę, zresztą po zapachu. W dodatku kozę bez czerepu. Dopiero kilkadziesiąt metrów dalej leżała czaszka obrobiona do białości przez robactwo. Wyglądała, jak rasowy totem indiański. Jakby idealna na okładkę płyty Dead Can Dance. W dzieciństwie intrygowało mnie słowo ? padlina. Czasem używał go dziadek, mówiąc mi o kulinarnych zwyczajach różnych zwierząt: sęp, proszę ja ciebie, żre padlinę, hiena żre padlinę. Może i wtedy sądziłem, że to jakiś rarytas. Potem, w lesie dowiedziałem się wreszcie, co to takiego, ta padlina. Dziadek mi pokazał, bym zapamiętał. To był rozdęty cielak toczony okrutnym czerwiem. Najpierw go poczuliśmy. Śmierdział, jak diabli. Gorzej od smażonego sera, który czasem pichciła babcia. Nos zatkałem obiema dłońmi. Skąd martwy cielak w tamtym lesie? Nie wiadomo. Skąd martwa koza tutaj w buszu? Też zagadka. W każdym razie pół tysiąca pesos za cuchnące truchło to lekka przesada! Rodolfo wiedział, że nawalił, że wyprowadził mnie w pole (i to dosłownie!) i było mu głupio. Ponadto, znowu zostały nam resztki wody a słońce nie przestawało dopiekać. Odechciało mi się maszerowania, tropienia iguan i zabaw w zwierzęcego patologa, odechciało mi się wszystkiego. Doskwierające pragnienie wywołało ciszę między mną a Rodolfem. Siedliśmy na rozgrzanym poboczu, jak dezerterzy, którzy urwali się z pielgrzymki i zaczynają tego żałować. Rodolfo zupełnie spasował. Położył się na kępie żółtej trawy. Może nie powinien się kłaść. Może tamta koza też się położyła i już nie wstała.

dw6Ktoś nas wreszcie wyratował i podwiózł do Pedernales. Tam rzuciłem się na piwo w najbliższym colmado. Podobnie Rodolfo, na mój koszt. Osuszył butelkę Presidente i poszedł załatwiać swoje interesy. A ja kręciłem się po sennym miasteczku w pobliżu przejścia granicznego. Przypadkiem zaszedłem do „sklepu-hurtowi”, gdzie haitańskie kobiety stały w długiej kolejce po ryż. Każda z nich kupowała go w ilości ? w moim pojęciu – na jedno skromne danie, dla jednego człowieka. Niczego tam nie kupiłem, wycofałem się zażenowany. Potem trafił mi się wiekowy Kanadyjczyk z plecakiem, z kijem w dłoni, wagabunda z krwi i kości. Liczył ze dwa metry wzrostu. Dopiero co przekroczył granicę. Był zakochany w Haiti. Zazdrościłem mu znajomości francuskiego. Dominikany nie znał. Chciał nocować w Pedernales, dalsze wojaże planował z dnia na dzień.

Na podbój iguaniego świata

dw1Mnie i Rodolfa czekał powrót do Barahony. Męczący, bo przerywany kilkoma postojami na wspomnianych blokadach wojskowych. Znowu sprawdzano, czy wśród pasażerów wyładowanego po brzegi minibusa nie kryją się nielegalni haitańscy imigranci. Zaglądano pod siedzenia, do bagażnika, do wielgachnych tobołów. Chyba szukano haitańskich krasnoludków. Co ciekawe, podejrzenie wzbudził mój aparat. Dominikański pogranicznik potrząsał nim, jak marakasami, jakby oczekiwał, że wysypie się z niego trochę „koksu”. Nie życzyłbym sobie tego. Spojrzałem na niego z politowaniem. Opamiętał się. Do Barahony dotarliśmy pod wieczór, umawiając się na rano, w celu podjęcia nowej próby podboju iguaniego świata. Tym razem Rodolfo miał się bardziej postarać, to mi właśnie obiecał. W umówionym miejscu stawił się z godzinnym spóźnieniem. Przybył na motocyklu razem z kumplem i wylewnie mnie przywitał. Jakże ostatnia noc zmieniła tego muchacho! Był ogolony na zero i zionął przetrawionym rumem na kilometr. Ewidentnie odwiedził fryzjera i przetrzebił monopolowy. Pewnie też zaimponował swej kobiecie, przynosząc do domu jakieś pieniądze. Moje pesos. Jednak wciąż pamiętał o iguanach. Imponujące! Nowy plan Rodolfa zakładał, że pojedziemy zwietrzyć je przy Jeziorze Enriquillo, kawał drogi z Barahony, pojedziemy we trójkę na jednym motorze! Genialne! Jego właściciel, podobnie jak Rodolfo, miał w czubie wspomnienie nocnego alkoholowego rajdu. Pewnie obaj świętowali moją naiwność i rozrzutność. Stanowczo odmówiłem rychłego samobójstwa. Nie chciałem podzielić losu tamtej padniętej kozy. Pożegnałem Rodolfa z pewną ulgą. Wyściskał mnie, jak brata. A ?brat? nie mógł przecież odmówić wyłożenia kilkudziesięciu dodatkowych pesos. W porządku. Wczoraj płaciłem mu za to, aby mi towarzyszył. Dzisiaj za to, aby już tego nie robił. W jakimś sensie, obaj zyskaliśmy. A to najważniejsze.

Z Rodolfem, czy bez niego zamierzałem kontynuować ?dominikański western?. Jeszcze kiedyś o tym opowiem. W końcu sam wytropiłem iguany. Jeszcze was kiedyś do nich zabiorę.

dw7

Autor: Marcin Wesoły