
Czarni i czarna herbata
Bałkany są dzikie. A już najdziksza jest Albania. Taki amerykański Zachód znany z filmów Johna Forda, tylko zamiast rewolwerów spotkamy trzymane w piwnicach kałasznikowy, strumieniami leje się nie whisky,lecz poczciwa domowa raki, a trzoda nie potrzebuje kowbojów, bo sama potrafi się o siebie zatroszczyć. No i nie ma szeryfów, bo krwawy kodeks Kanun dostatecznie reguluje stosowanie prawa między albańskimi rodami.
Z takimi przekonaniami przyjeżdżają często turyści do Albanii. A to tylko początek
Fama niesie ponadto, że przekraczający granicę albańską „biali” powinni wystrzegać się zbyt zażyłych kontaktów z miejscowymi, dla kontrastu, „czarnymi”, trzymać portfele blisko nieopalonych jeszcze ciał, a podróżując własnymi czterema kołami – stopą czujnie pilnować hamulca. Nieokrzesani tubylcy bowiem nie przystosowali się jeszcze do europejskich standardów turystycznych. Ani pod względem liczby gwiazdek hotelowych, ani sanitarnym, ani opanowania jedynie słusznego języka angielskiego.
A do śniadania nie podają czarnej herbaty.
Fot. K. Pilawa/Made by KrysPin
Wojna światów
Istnieje pogląd, że prawdziwym podróżnikom nie wypada korzystać z ofert all inclusive, że spanie w hotelach jest dla mięczaków, a nazwanie „turystą” stanowi obelgę i zakwalifikowanie do wojażerów gorszego sortu. Tymczasem to właśnie niespełna miesiąc w Hotelu Sunborn w Durrës pozwolił mi zajrzeć pod albański stereotyp głębiej niż nocleg pod namiotem w pobliżu jednego z wszechobecnych bunkrów. W ciągu trzech tygodni nie zobaczyłam wiele z Albanii przewodnikowej, nie udało mi się zaliczyć „dziesięciu-miejsc-których-nie-możesz-pominąć”. Na ojczyznę Envera Hodży i Ismaila Kadare spojrzałam natomiast z perspektywy przybywających z różnych zakątków Polski turystów. Na moich oczach zderzały się ze sobą światy.
Nie albański i polski, nie bałkański i europejski.
Światy Turysty A i Turysty B. A potem C, D, E…
Przepraszam, czy tu biją?
Podczas ponad trzydziestogodzinnej podróży autokarem udało mi się stworzyć listę najczęściej podzielanych obaw dotyczących nadchodzących wakacji w dzikim kraju. Wczasowiczów zwykle niepokoją wizje hord żebraków, wynurzających się z zaułków gangów Albanii oraz perspektywa pagórków śmieci i towarzyszącego im przykrego zapachu, atakującego z każdej strony.
Fot. K. Pilawa/Made by KrysPin
Fot. K. Pilawa/Made by KrysPin
Cóż, przeciętny Albańczyk z pewnością nie należy do europejskiej elity finansowej. Porzucone szkielety nieukończonych hoteli i domów mieszkalnych czy zdumiewające wehikuły, włączające się w najmniej spodziewanym momencie do ruchu drogowego, nie przekonują w pierwszej chwili, że kraj się rozwija. Jednak opowieści o nieprzejezdnych albańskich drogach coraz częściej można włożyć między bajki. Riwiera albańska przyjazna jest nawet nisko zawieszonym maszynom, ich podwozie nie dozna także uszczerbku na drogach do stolicy i najważniejszych przejść granicznych. Oczywiście, nadal istnieją drogi zawieszone nad przepaścią, dostępne tylko napędom na cztery koła. Należy też pamiętać o ustąpieniu pierwszeństwa powracającej z pracy trzodzie hodowlanej, choćby pielgrzymowała autostradą. To jednak nie wada, a jeden z licznych uroków Albanii.
Czy jest brudno? Jest. A najbrudniej w pobliżu hoteli i atrakcji turystycznych, gdzie zniecierpliwieni niedomiarem pojemników na śmieci wczasowicze pozostawiają swoje `niebiodegradowalne` ślady. Rzeczywiście, Albańczycy nie przejęli jeszcze zasady, znanej zachodnim rajom turystycznym, by odpady składować poza zasięgiem wzroku letników. Ci jednak, pozostawiając resztki arbuza i puste butelki na plaży, dumni są z własnego przystosowania do zasad „lokalnego folkloru”…
Fot. www.mojalbania.wordpress.com
Na studenckie pytanie o bezpieczeństwo „ekipy białych” (sic!) na dyskotece w centrum Durres w pierwszej chwili miałam ochotę zareagować śmiechem. Absurdalności pytaniu dodawał fakt, że nie był to pierwszy albański wieczór wylęknionych młodych ludzi – zdążyli już niejedną raki wypić z miejscowymi („czarnymi”?). Mimo to nie uwierzyli od razu, że osobiście bardziej bałabym się przeciętnego klubu warszawskiego niż imprezy w którymkolwiek z albańskich miast. Co zaś tyczy się krwiożerczych zamiarów Albańczyków i chomikowanej w piwnicach i na strychach broni, sama raz znalazłam się na muszce kilkuletniego syna właściciela hotelu. Celował we mnie miotaczem Gwardii Imperialnej.
Fot. K. Pilawa/Made by KrysPin
Ach, tak. Zostałam też wtajemniczona w projekt zrównania z ziemią całej Riwiery, ze wszystkimi hotelami, leżakami i westernizującymi się plażami. Bądźmy jednak szczerzy – kto z nas, przeciskając się ciasnymi korytarzami parawanów nad Bałtykiem, choć raz nie planował regularnego bombardowania wybrzeża?
Co piją nieśmiali Murzyni?
Przyzwyczaiłam się, że na wspomnienie o Albanii twarze znajomych i rodziny na moment marszczą się i skupiają, w próbie usilnego powrotu do szkolnych lekcji geografii. Niektórzy wydobywają z zakamarków pamięci amerykańską Alabamę, inni sytuują nieznane państwo wśród innych afrykańskich krajów na A. Raz nawet zostałam prawie wysłana nad Bajkał, gdy, próbując dopomóc rozmówcy, podpowiedziałam, że mówimy o Bałkanach.
Fot. K. Pilawa/Made by KrysPin
Skoro więc wykształceni pełnoletni nie bardzo potrafią sobie poradzić z umiejscowieniem na mapie państwa z dwugłowym czarnym orłem w godle, nie powinny dziwić nie mniejsze z tym trudności w młodzieżowej grupie wczasowiczów. Moje serce podbiła jedna z nastolatek – typ: sześćdziesiąt pytań na minutę bez przerwy na oddech – która po kilku dniach pobytu na riwierze przyznała z rozżaleniem, że miała nadzieję na poznanie… Murzynów.
– Nigdy nie widziałam czarnego człowieka! – mówiła beztrosko, nie dbając o jakąkolwiek poprawność polityczną. – Chciałam zobaczyć, czy są naprawdę tacy ciemni, czy po prostu wyglądają na za mocno opalonych. A Albańczycy wyglądają tak samo jak my! – kończyła, a ja z trudem ukrywałam uśmiech, z szacunku do jej głębokiego żalu.
Fot. K. Pilawa/Made by KrysPin
Innym razem para bardziej rezolutnych gimnazjalistek, widocznie po kolejnej nieudanej próbie nawiązania przyjaznej konwersacji ze sprzedającą owoce panią w średnim wieku, zwróciła się do mnie: dlaczego ci Albańczycy są tacy nieśmiali?
– Jak to: nieśmiali? – zdumiałam się, bowiem sama pochwalić się mogę zgoła innymi doświadczeniami, z ofertą matrymonialną włącznie.
– Zagadujemy ich po angielsku, nawet próbowałam po niemiecku, ale nikt nie odpowiada – wytłumaczyła nastolatka. Ulegając opanowującemu mnie belferskiemu smrodkowi, zainicjowałam szybką powtórkę.
– Skąd jesteś? – dziewczynka zawahała się, ale podjęła wyzwanie.
– Z Polski…
– Jakich Polska ma sąsiadów?
– No… Niemcy, Rosję, Czechy, Ukr…
– Czy twoi dziadkowie znają jakieś języki obce? Jakie?
– Dziadek mówi po niemiecku, babcie trochę rosyjski, bo…
– Gdzie jesteśmy?
– Co? No, w Albani.
– Jakich sąsiadów ma Albania? – w oczach dziewczynki pojawił się błysk zrozumienia.
– Grecję, Czarnogórę, Włochy, Ma…
– Próbowałaś porozmawiać z Albańczykami po włosku albo grecku?
– Przecież nie umiem! Po co mi… – oburzenie na twarzy gimnazjalistki znika szybciej niż się pojawiło. Chcąc się zreflektować, po krótkim namyśle dodaje – Ale przecież angielski jest potrzebny!
Mamy remis. Jeszcze do niedawna, kiedy przemysł turystyczny w Albanii nie zaczął nawet raczkować, znajomość języka angielskiego nie należała do umiejętności bardzo przydatnych. W cenie za to były języki grecki czy włoski, do tych bowiem sąsiadów właśnie udawali się Albańczycy na emigrację zarobkową najczęściej (dzięki temu, choć to jedynie moja subiektywna opinia, albańska pizza niczym nie ustępuje włoskiej). Lecz od paru lat angielski, wraz z innymi mechanizmami integracji europejskiej, wślizguje się do szkół i instytucji publicznych. Gdyby łebskie gimnazjalistki zaczepiły kogoś w swoim wieku czy nawet młodszego, prawdopodobieństwo udanej konwersacji wzrosłoby kilkukrotnie.
Fot. www.mojalbania.wordpress.com
Pedagogiczna gierka nie poszła jednak na marne. Następnego dnia spotkałam swoją rozmówczynię, tym razem studiującą uważnie menu. Z iPhone’em w ręce dopytywała o konkretne pozycje, ponosząc klęskę w starciu z albańskim, dzielnie natomiast siłując się z włoskim. Na wpół rozbawiona właścicielka knajpki, energiczna brunetka, cierpliwie dopomagała jej przedzierać się przez kartę.
Jadłospis w języku angielskim i polskim leżał odrzucony obok.
Zatrzymując się jeszcze na moment na europejskiej integracji i standardach turystycznych, z góry pragnę uprzedzić wielbicieli Earl Greya do śniadania, że w ofercie hotelowej i w większości restauracji pod hasłem „tea” zazwyczaj kryje się… rumianek. Ewentualnie mięta, szałwia lub jakaś mieszanka owocowa. Niektórym bywałym turystom takie rozwiązanie nie zawsze jest w smak i reagują oburzeniem na informację, że tak pospolita rzecz, jak czarna herbata, nie jest w Albanii znana:
– Czy ja proszę o schabowego w panierce?! Chcę się tylko napić czarnej herbaty! Skoro ONI chcą turystów Z EUROPY, niech sprowadzą sobie czarną herbatę!
Fot. K. Pilawa/Made by KrysPin
Ponoć w kurortach w Bułgarii i Egipcie ekspresowa herbatka rośnie na drzewkach przy recepcji. Nie wiem. Zastanawiam się tylko, czy herbaciany interes działa w obie strony. Czy jeśli EUROPA pragnie turysty z Bałkanów, powinna zacząć sadzić rumianek w doniczkach?
—
Tekst ukazał się po raz pierwszy w 2017 roku.