
Chilijskie opowieści
Chile [nasza wyprawa] to z pewnością jeden z najbardziej magicznych krajów na świecie. Jego hipnotyczne krajobrazy i dziewicze połacie rozbudzają wyobraźnię wszystkich ambitnych podróżników. Kraj ten rozciąga się na przestrzeni ponad 4000 kilometrów: od suchej, majestatycznej Atacamy, której wielkość i surowe piękno napawa w równym stopniu podziwem, co niepokojem, po niezmierzone obszary krainy zielonej i dzikiej Patagonii, zmieniającej się u swego kresu w niegościnną i skalistą Ziemię Ognistą. Tam właśnie liczne kolonie ciekawskich pingwinów witają i żegnają nieliczne wyprawy na Antarktydę.
Na chilijskiej ziemi
Ale zacznijmy od początku. Odłóżmy na chwilę malownicze opisy i skupmy się na relacji z podróży i ciekawostkach, z jakimi może spotkać się przybysz z Polski odwiedzając Chile i częściowo Argentynę.
Naszą stopę na chilijskiej ziemi postawiliśmy w pewien niedzielny wieczór w trzecim tygodniu listopada 2014 roku. To w środkowym Chile jeden z najprzyjemniejszych okresów w roku, czyli późna wiosna. Wszystko kwitnie, jest już bardzo ciepło, a wciąż jeszcze nie ma tak wielu turystów, których najazdy rozpoczynają się od grudnia, swoje apogeum osiągając w styczniu i lutym.
Nasz trzytygodniowy plan zakładał obejrzenie większości kraju, z wyjątkiem Wyspy Wielkanocnej i malowniczej Patagonii, którą w niedalekiej przyszłości chcemy odwiedzić osobno – zarówno po chilijskiej, jak i argentyńskiej stronie.
Santiago
Pierwsze interesujące spostrzeżenia poczyniliśmy już na lotnisku w Santiago. Chilijczycy są bardzo czuli na punkcie wwożenia wszelkich organicznych produktów do kraju. Zapomnijcie, że uda się Wam tam `przemycić` z Europy choćby zwykłe jabłko. Wytłumaczenie jest proste – ochrona dziedzictwa przyrodniczego Chile (szkodniki, obce nasiona, grzyby, choroby). Wszystko to jest potencjalnie niebezpieczne dla biosfery kraju, do której ochrony miejscowi przykładają największą wagę.
Santiago to bardzo duże i nowoczesne miasto, z niezwykle rozwiniętą siecią komunikacyjną. Zamieszkuje je ponad 6 milionów ludzi, co stanowi jedną trzecią populacji tego kraju. Zamierzaliśmy pokręcić po stolicy, a także jej „okolicach” trzy pełne dni, odwiedzając przy okazji oddalone o jakieś 100 kilometrów urokliwe Valparaiso. Ale nie wyprzedzajmy faktów. Jesteśmy jeszcze w Santiago.
Bez wątpienia w wielu swoich aspektach stolica Chile przypomina wiele miast, jakie można znaleźć na południu Europy, nie będąc jednocześnie żadnym z nich. Rysy wielu mieszkańców są w większości bardzo południowoeuropejskie. Udając, że się nie wie, gdzie się jest, można by pomyśleć, że odwiedza się, dajmy na to Walencję. Czy to plus, czy to minus – każdy na to pytanie musi odpowiedzieć sobie sam.
Kulinarne doznania chilijskich podróżników
Po zwiedzeniu w pierwszej części dnia najbardziej znanych zabytków, jakie każdy obowiązkowy turysta powinien obejrzeć w tym mieście zrobiliśmy się głodni. Była to dla nas pierwsza okazja do skosztowania dużych, kruchych, smażonych na głębokim tłuszczu pierogów zwanych tutaj empanadas. Ich nadzienie jest bardzo różne. Najczęściej jest to szynka i ser albo ser i krewetki. W odróżnieniu od polskich pierogów, ich ciasto jest bardziej francuskie. Empanadas to danie proste i smaczne, choć niezbyt wyrafinowane – podobnie jak cała chilijska kuchnia.
Nie należy ona do najbardziej wymyślnej na świecie, co wcale nie oznacza, że nie jest dobra. Jak kraj długi (choć niezbyt szeroki), wszędzie królują completos, czyli hot-dogi przyrządzane na przynajmniej 10 możliwych sposobów, poza tym rzeczone empanadas, burgery, cazuela (danie jednogarnkowe z mięsem – coś a la nasz rosół).
Kapitalna większość serwowanych w Chile dań jest po prostu monstrualna. Skoro o rozmiarze mowa: przyjeżdżając z Europy można się trochę zdumieć. Chilijczcycy lubią dużo. Butelki coli mają nawet 3 litry. Większość butelek piwa ma objętość 1-1,2 litra. Wspomniana cazuela w knajpie nieopodal centrum to około pół kilograma kurczaka pływającego w rosole z ryżem, połową kolby kukurydzy, pokaźną ilością fasolki szparagowej, dynią i dwoma całymi ziemniakami.
Co ciekawe starszy, starannie zaczesany kelner zapewniał nas, że obydwoje z łatwością zjemy taką zupę i spokojnie wciśniemy drugie danie. Z uwagi na duże obłożenie restauracji klientelą trudno było posądzać go o `naciagactwo`.
Wina dajcie!
Skoro już o kulinariach mowa, to warto także wspomnieć o sławnym chiliskim winie i w ogóle o alkoholach. Wino dostępne jest w Chile pod każdą postacią i w każdej cenie. Wszyscy znajdą tutaj coś dla siebie, więc szkoda się nad tym więcej rozwodzić. Nieopodal samej stolicy winnic jest bez liku.
Najbardziej popularnym szczepem w Chile jest chyba Cabernet Sauvignon, z którego wychodzą naprawdę przednie, a przy tym niedrogie wina. W szczególności urzekło nas wino 120, nazwane na cześć narodowych bohaterów (różnych nacji), którzy walczyli o niepodległość Chile w XIX wieku.
Zdziwiłby się jednak ktoś, komu wydaje się, że w pierwszym lepszym sklepie dostanie wino, czy choćby piwo, jak prawie wszędzie w Europie. W detalicznych handlu w Chile panuje rozdzielność na sklepy spożywcze i sklepy napojowo-alkoholowe zwane tutaj botillerias. Sprawa nie jest oczywista także w gastronomii. Dopiero w lepszej restauracji można mieć pewność wyszynku alkoholu, a w typowym barze w środku miasto, gdzie chciałoby się popić hot-doga piwem, bywa z tym naprawdę różnie.
A skoro o pieniądzach mowa…
Ceny w Chile przypominają trochę polskie, z pewnymi obocznościami. Wino, wołowina, owoce morza są tańsze niż w Polsce. Woda, wieprzowina, czy nawet zwykła cebula bywają o wiele droższe. Porównując ceny i standard życia w tym kraju warto uzmysłowić sobie, że Chile to najbogatszy kraj Ameryki Południowej i zarazem najdroższy. Jego PKB jest bardzo zbliżone do naszego. Inaczej jest jednak z infrastrukturą, która poza bezdrożami na Atacamie przypomina bardziej Niemcy i moglibyśmy się w tym względzie wiele nauczyć od Chilijczyków, włącznie z bezwzględnym ograniczeniem prędkości do 100 km, surowo przestrzeganym przez wszystkich krajowców.
W rajskiej dolinie
Taką właśnie dobrą drogą pomknęliśmy ze stolicy (o której jeszcze przy okazji bardziej konkretnych atrakcji wspomnimy na koniec) do jednego z ważniejszych chilijskich portów o urokliwej nazwie Val Paraiso (rajska dolina). W trakcie niedługiej, trochę ponad godzinnej podróży autokarem, zdążyliśmy się przyjrzeć wielu winnicom, których wyroby podbijają obecnie cały świat. To `enoturystyczy` raj z łagodnym klimatem, między majestatycznymi Andami, a wszechogarniającym Pacyfikiem.
Val Paraiso to klimatyczne miasto położone na kilkudziesięciu wzgórzach, siedziba artystycznej bohemy. Szczególną uwagę zwracają jego zabudowania, w większości nie nowe i raczej odrapane, jednak niezwykle kolorowe i bardzo konsekwentnie budujące wyjątkowy klimat tego miejsca.
Pewien mieszkaniec Santiago, z którym mieliśmy okazję uciąć sobie pogawędkę na ławce w miejskim parku określił je jako „bardzo autentyczne” – i tak jest w istocie. Mieliśmy okazję zobaczyć tam prawdziwą twarz mieszkańców tego kraju. Stolica Chile w pewnych aspektach przypomina nowoczesny zachodni świat, gdzie spotkamy niebieskie kołnierzyki rozmawiające przez najnowsze modele iPhone’ów i hipsterów jeżdżących na deskach. Valparaiso jest zupełnie inne, przede wszystkim o wiele biedniejsze.
Środki komunikacji miejskiej (autobusy, trolejbusy) odwiedzają obwoźni sprzedawcy różnej maści oferując pasażerom mydło i powidło. Najbardziej zdumiał nas głośny sprzedawca chusteczek jednorazowych. Był to jedyny jego asortyment.
Kilkanaście godzin, które spędziliśmy w Valparaiso to było stanowczo za mało, by zabałaganić się tam na dobre i poczynić bardziej wnikliwe spostrzeżenia. Mieszkańcy rajskiej doliny byli dla nas bardzo uprzejmi i pomocni, ale nie liczcie na pogawędkę z nimi w języku angielskim, jak zresztą w całym Chile. Warto także uważać. W mieście tym panuje duże zagrożenie przestępczością pospolitą.
Kolokwialnie mówiąc: nikt Wam kosy nie wsadzi, ale Wasz aparat szybko i łatwo może zginąć. Nie przesadzajmy jednak, warto po prostu uważać i rozsądnie myśleć. Na koniec jeszcze jedno: w Val Paraiso zobaczycie dużo bezpańskich psów różnej maści, włóczących się po ulicach całymi watahami. Są bardzo przyjazne, ale nie warto ich karmić, chyba, że lubicie zwiedzanie grupowe.
P.S. Będąc w Val Paraiso zobaczcie też położone kilkanaście kilometrów dalej Vińa del Mar. To ładny duży kurort, nie mający z prawdziwym obliczem Chile wiele wspólnego. Plusem są liczne plaże nad oceanem, gdzie można się wylegiwać w słońcu i odwiedzić mnóstwo fajnych knajp oraz uprawiać surfing.
Autorzy: Olga Szadkowska-Mańskowska & Misza