
Australia: wyruszając w nieznane
Brisbane to trzecie co do wielkości miasto w Australii. Na szczęście szybki pociąg dowozi człowieka w ciągu niespełna pół godziny do centrum. Ponieważ jestem tu tylko około 40 godzin, wybrałem hotel w centrum. Za 30 dolarów moja osoba wraz z bagażem przesunięta zostaje po torach o jakieś 20 kilometrów na południowy zachód w komfortowych warunkach. Zapewniony dostęp do internetu kończy się po minucie, wyświetlając komunikat: ?Tylko Polak chciał w pociągu filmy oglądać. Odcięliśmy ci zasięg, aby umożliwić innym działanie w sieci.? Tyle zostało z multimedialnej podróży. Cóż, tym razem to ja przesadziłem.
Niewiele wiedziałem o Brisbane, ale słyszałem, że zrobiono w nim bardzo dużo, by stało się przyjazne ludziom. Kiedy wyszedłem z głównej stacji, to co zobaczyłem było miłym zaskoczeniem. Okolice dworca tonęły w zieleni, a droga do hotelu prowadziła przez cudowny park, których nawet w centrum jest naprawdę dużo. Udało mi się wziąć prysznic po podróży, co o godzinie 7 rano może być nie lada sukcesem. Chinko-Japonka ulitowała się nade mną, choć nie wiem, czy oferta ?królestwo za prysznic? była tym, co ją przekonało, żeby wykopać spod ziemi pokój o tej godzinie. Tak czy inaczej, po kilku minutach zmywałem już z siebie pot po całej podróży.
Brisbane jest położone nad rzeką Brisbane (!), która w przeciwieństwie do Wisły została fantastycznie zagospodarowana. Nie wspomnę o deptakach wzdłuż rzeki, bezpłatnym internecie w mieście, czy na plaży, która wygląda trochę inaczej, niż ta warszawska. Tam, to czysta przyjemność spacerować i korzystać z uroków miasta.
Kiedy ktoś znudzi się już chodzeniem, może wsiąść na prom i przepłynąć od punktu do punktu. Zygzak z jednej na drugą stronę rzeki odbywa się co kilka minut, a prom jest całkowicie darmowy. Jak się jednak okazało – nie każdy. I oczywiście nie ten, z którego ja skorzystałem. Wsiadłem do pięknej niebieskiej łodzi niczym Pan Świata. Po chwili zrozumiałem, że te w kolorze nieba są płatne, a ja, jak sobie chcę podróżować rekreacyjnie, to mam poczekać na czerwoną. No tego w przewodniku się nie doczytałem. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem w stylu ?nie robię tego specjalnie, wybaczcie? przebyłem najdłuższą trasę nie płacąc dolara. Czerwone łódki już nie są tak szybkie i piękne, ale wystarczy człowiekowi widok za oknem, aby zapomnieć o różnicy w komforcie podróży.
W Brisbane mieszka 3 miliony ludzi. Mimo statusu dużego miasta jest ono tak zielone, że można je opisać jako jeden, wielki park. Nie ma tu żadnych oszałamiających zabytków, jest za to masa miejsc do napicia się piwa, chodzenia krętymi chodnikami i podziwiania mniejszych lub większych sklepików z ciekawymi rzeczami.
Nie da się przegapić całej masy rdzennych Nowozelandczyków, których od razu można wyłapać w tłumie. Ja ich wyłapałem osobiście wieczorem w pubie, gdzie kupując piwo dostałem dzbanek. Barman powiedział, że mają teraz promocję i nie chciał podawać trzech kufli, więc nalał w wielkie przezroczyste naczynie. Nie wiedzieli pewnie o tym ci, którzy stali obok. Jeden biały człowiek z dwulitrowym dzbankiem piwa wzbudził respekt. Po ?skąd jesteś? już siedzieliśmy razem. Wysłuchałem sporu, kto bardziej kogo nienawidzi. Czy Australijczycy Nowozelandczyków, czy odwrotnie. Po wyjaśnieniach, że Tasmania to nie Australia i innych ciekawych docinkach, kupili następne i następne, i następne piwo. Dwie godziny szybko zleciały.
Nie licząc chwili słabości, która skłoniła mnie do powrotu do hotelu około pory obiadowej, przesunięcie czasowe mam chyba za sobą. Zapomnę też, że obudziłem się następnego dnia o czwartej rano. Za oknem ciemno, ptaki śpiewają, czas na podróż do Cairns – w lasy deszczowe. Obawiam się, że z zasięgiem internetowym będzie tam słabo, a łóżko jakie przygotuje sobie w samochodzie nie będzie zbyt wygodne. W końcu sensu nabiera powiedzenie ?Jak sobie pościelesz…?.
Wyjeżdżam w nieznane z nadzieją, że nic mnie nie zje.