Australia: Cairns, czyli wodny raj Biuro podróży Goforworld by Kuźniar

Australia: Cairns, czyli wodny raj

Nie byłbym sobą, gdybym na lotnisko w Brisbane nie przyjechał w ostatniej chwili. Pani przy okienku odpraw powiedziała, że zostały tylko trzy minuty, a ja próbowałem pokazać jej, ile można zrobić przez ten czas. Tak czy inaczej, udało mi się wsiąść do samolotu. Specjalnie zarezerwowałem sobie miejsce tuż przy oknie, skąd był najpiękniejszy widok na rafy koralowe. To było fantastyczne i już żałuję, że lot do Melbourne odbywać się będzie zupełnie inną trasą.

Z Cairns, które znajduje się w północnej części wschodniego wybrzeża, chciałem pojechać jeszcze dalej na północ.

Wybrałem wypożyczalnię samochodów Ace (jak się okazało dość nieroztropnie). Miły głos z słuchawki pokierował mnie do jasno żółtego samochodu. Dojść do niego miałem niebieską lub zieloną linią namalowaną ?on the ground?. Jednak ani zielonej ani niebieskiej linii nie znalazłem! Nie pomógł kolejny telefon. Głos wciąż stanowczo twierdził, że linia jest. No jak jest, jak nie ma? Widziałem linię żółtą, ale nie takiej miałem szukać. Po trzecim telefonie, pan ulitował się nade mną. Po pół godzinie wzajemnych poszukiwań, wpadliśmy sobie w ramiona (dokładnie tak!). Nie odpuściłem jednak linii i chciałem, żeby mi ją pokazał. „No gdzie jest? No gdzie?” Pan wskazał palcem na drzwi znajdujące się dobre 200 metrów od wyjścia, gdzie, według niego, owa linia się rozpoczynała. A gdzie zielona? No tu. Z uśmiechem od ucha do ucha pokazał żółtą. Mam różne wady, ale podstawowe kolory rozróżniam doskonale. Koniec końców, pan przyznał się, że ma z kolorami niekiedy kłopoty (teraz mi to powiedział!), potyczkę wygrałem i za kłopoty z odszukaniem linii otrzymałem pierwszy rabat na wypożyczenie auta. Oczywiście usłyszałem, że akcent mam podobny do rosyjskiego – żeby załagodzić i tę wpadkę – pośmialiśmy się, rozładowaliśmy stres i napięcie, a potem kolejny rabat. „Teraz będziemy przyjaciółmi” ? stwierdził bez ogródek.

10_01

Ruch lewostronny jest mi zupełnie obcy, kompletnie niezrozumiały i całkowicie zbędny ? wymyślono przecież ruch prawostronny. Dobrze, że choć stopnie podają w Celsjuszach, a oznaczenia drogowe ? w kilometrach. Po pięciu minutach siedziałem już w samochodzie, który okazał się większy niż zamawiałem (patrz: rabat kilka linijek wcześniej). Po kolejnych paru ? mknąłem już Highway na północ. Jechałem pod prąd z wyłączonymi światłami, ale mniejsza o detale. Wspominałem, że ruch lewostronny jest bez sensu? Po paru wtopach na szosie i nerwowych ruchach kierowców nadjeżdżających z odpowiedniej strony, mogłem nazwać się królem szosy. Oba pasy moje, w głośnikach ? amerykańskie standardy, szum oceanu dobiegał zza szyby.

10_05

Droga kierowała mnie do niewielkiej miejscowości Palm Cove. Dla jednych było to tylko kilka kilometrów, dla mnie ? zdecydowanie więcej! Wszędzie ronda, na które trzeba było wjechać nie w tym kierunku, co się powinno. Ruch jak w centrum Warszawy, a ja usilnie próbowałem nauczyć Australijczyków jak się jeździ. Bez strat w ludziach, o to martwiłem się najbardziej, dojechałem do raju. Zachód słońca, który właśnie się zaczynał był oszałamiający. Niebo było raz fioletowe, raz błękitnie, a światła lamp na molo oświetlały pierwszy plan szerokim żółtym paskiem jakby dorysowanym w Photoshopie. Widok magiczny. Z czasem rozpoczęły się łowy, w ruch poszły wędki, amatorów wędkowania było wielu.

10_03

Nie wiem dlaczego, ale poszedłem pogadać z dwoma tubylcami, którzy prawdopodobnie chcieli być sami, stąd spora odległość od pozostałych łowiących. Nie dali jednak po sobie poznać, że mam sobie pójść i po chwili już opowiadali, co łowią. „Rekiny”. Taaa, bez żartów, może jeszcze wieloryby? Po niespełna 10 minutach dwa metrowe rekiny były już złowione! Zaraz, na szczęście, wróciły do wody, ale frajda z upolowania takich sztuk ogromna, bo ryba silna i trzeba bardzo uważać na ręce.

10_06

Niestety, w Palm Cove, nie można było zaparkować na całą noc. To znaczy można było, ale kosztowało to $500. Takie właśnie miejsce było mi jednak potrzebne, z chęci spędzenia w Australii czasu jak najbliżej natury, wyzbyłem się spania w pościeli w hotelu. W mieście koczować nie można, ale przy całej autostradzie znaleźć można mnóstwo małych zatoczek, gdzie można się zatrzymać. Nikt nikogo nie przegania. Palą się ogniska i grille. To wielki plus Australii. Ja znalazłem swoją zatoczkę z piaszczystą plażą i koszem na śmieci – wreszcie pozbyłem się wszystkich bananów, które poukładałem wcześniej na podłodze. Szybko zasnąłem. Dzień był pełen emocji i nowych sytuacji. Następnego dnia miałem jechać do lasów deszczowych na północ od Port Douglas.

Jeszcze parę słów o Cairns ? to miejsce idealne dla surferów i fanów wszystkich wodnych sportów. Za dnia lekko senne, wieczorem ożywa i wypełnia się ludźmi. To przede wszystkim kawiarnie, bary i sklepy z pamiątkami. Serwowane są dania typowo amerykańskie lub popularne tutaj sushi. Całkiem dobrze można się najeść już za około $15-20, plus $6-10 za piwo. Dla tych, którzy nie wypłynęli w rejs podziwiać piękna raf, pozostaje znajdująca się tuż przy głównej promenadzie plaża i oglądanie stad pelikanów.

Australia: Cairns, czyli wodny raj Biuro podróży Goforworld by Kuźniar